|
Wschodnie losy Polaków w czasie II wojny światowej,
dzieje jednej rodziny.
Praca licencjacka Lucyny Jadowskiej napisana w oparciu o wspomnienia Reginy Jadowskiej
z domu Wilczyńska
str. 4
strony: « poprzednia,
1, 2, 3,
4
Rozdział 3 -
Kołchoz Mołotowa
Na stacji w Charkowie, na którą zajechał pociąg, na przesiedleńców czekały już ciężarówki, którymi przewieziono ich do Nikopola, a stamtąd do sowchozów i okolicznych kołchozów.
Rodzina Jerzego Szyło wraz z dwiema innymi polskimi rodzinami trafiły do kołchozu imienia Mołotowa. Tak jak w tartaku Smolnyj i tutaj przydzielono każdej rodzinie mieszkanie, jednak w odróżnieniu od ciepłych i w sumie przytulnych, drewnianych, syberyjskich domków tutaj miejscem zamieszkania były dziury wykopane w ziemi zwane lepiankami. Do gotowania jedzenia służył mały, trójnogi i okropnie kopcący piecyk, do spania - klepowisko. Najtragiczniej sytuacja wyglądała w momencie opadów deszczu - woda lała się na głowy z każdego prawie miejsca, jeśli podczas ulewy nie wystarczało już podstawianie misek i garnków by łapać strumienie wlewające się go środka - domownicy starali kłaść się spać w takich pozycjach, aby chociaż głowa pozostawała sucha. W takich warunkach przyszło im spędzić sześć chłodnych tygodni.
Dyrektor kołchozu powiedział, że to taka kwarantanna, pomieszkają w lepiankach, a potem się zobaczy. Słowo „kwarantanna” kojarzyło się zesłańcom z czymś innym, niż mieszkanie pod ziemią, nie mieli jednak innego wyjścia z sytuacji jak wyrażenie zgody na takie traktowanie.
Po sześciu tygodniach rzeczywiście warunki mieszkaniowe zmieniły się na lepsze - każda z rodzin dostała jeden pokój z małym korytarzykiem. Pokoiki te mieściły się w budynku, w którym urzędował też dyrektor kołchozu. W pokojach mających służyć równocześnie jako kuchnia i łazienka stał duży, murowany piec aby każda z rodzin mogła przygotować sobie posiłek. Od razu też rozdzielono ich do różnego rodzaju prac - zbieranie ziemniaków, arbuzów (przez mieszkańców kołchozu zwanych kawonami), nie było tu też sytuacji, w której ktoś pozostawałby bez pracy ze względu na wiek. Osobom starszym czy też dzieciom również przydzielono zadania i obowiązki, były one jednak trochę lżejsze niż te, które obowiązywały zdrowych i dorosłych pracowników. W okresie letnim, podczas zbiorów zboża wszyscy wspólnie pracowali przy zsypywaniu ziarna na pryzmy, na których ziarno to leżało aż do okresu następnego wysiewu, często zaczynało rosnąć w miejscu złożenia, jednak nikomu z pracowników kołchozu nie wolno było wziąć chociażby garści z tych zapasów na własne potrzeby.
Córki Jerzego znalazły jednak sposób na to, aby zabrać trochę ziaren do domu i robić z nich później placki dla dzieci. Wszyły sobie w spódnice, od środka, dodatkowe kieszenie, w które niepostrzeżenie wsypywały pszenicę, przepasywały się w pasie szerokimi chustami związanymi w taki sposób, aby tworzyły niewidoczny na pierwszy rzut oka worek, poza tym kazały swoim dzieciom biegać po wysypanym zbożu w ten sposób, aby ziarna wsypywały się maluchom do butów. Po paru takich okrążeniach dzieciaki przybiegały do domu, w którym babcia (żona Jerzego - przyp. aut.) wysypywała im z butów zdobyte ziarno i znów „zabawa” na zbożu zaczynała się od początku. W ten sposób postępowała większość mieszkańców kołchozu, wszyscy jednak mieli się przed sobą nawzajem na baczności i nikt z nikim o tym procederze nie rozmawiał, wszyscy za to zgodnie udawali, że nie widzą tego, co się dzieje i że takie rzeczy miejsca tu nie mają. Polacy myśląc o powrocie do Polski nie chcieli ryzykować aresztu z powodu przyłapania ich na kradzieży, wobec czego podstępem zdobyte ziarno mielili żarnami pod kołdrą, aby nikt nie słyszał jakiś podejrzanych dźwięków wydobywających się z ich pokojów. Przemielone zboże mieszano z wodą i odrobiną soli i w ten sposób przyrządzano do jedzenia tzw. podpłomyki. Co drugi dzień wydawano też dla nich po pół kilograma na osobę ugotowanej kaszy jęczmiennej, która bardzo często musiała wystarczać za cały posiłek w tym dwudniowym okresie, jeśli nie udało się zdobyć jakiegoś innego pokarmu.
W okresie większego głodu, gdy wobec ostrego nadzoru nie było możliwości skradzenia chociażby garści kukurydzy zgniatano w dłoniach ziarna konopi i to właściwie musiało służyć za całodniowe pożywienie. Nie było drewna na opał, w piecu palono wobec tego uzbieraną w stepie słomą czy też suchymi łodygami grubszego ziela czy słoneczników. Łatwo można sobie wyobrazić jaka ilość słomy potrzebna jest aby zagotować wodę, ile natomiast jej potrzeba aby ogrzać zimą mieszkanie?
Wraz z pojawieniem się pierwszych chłodniejszych dni wokół domków rosły pieczołowicie układane stertki słomy i wysuszonego ziela. Dzieci Zofii i Walentyny zarabiały na jedzenie pilnując rozsypanych na słońcu ziaren słonecznika. Za odganianie od nich ptaków dostawały od Ukrainek szklankę mleka bądź też - w sporadycznych przypadkach - kawałek bułki.
„Żyjąc na Ukrainie i jedząc ten słonecznik czy kawony do dziś czuję obrzydzenie patrząc na arbuzy poskładane na półkach w
marketach.”[32]
Wiosną, podczas wybierania z kopców ziemniaków można je było wziąć dla siebie, o ile były nadgniłe lub zgniłe zupełnie. Za przyłapanie kogoś na odłożeniu dla siebie całego zdrowego ziemniaka groził wielotygodniowy areszt lub - co zdarzało się częściej - ciężka praca przy kopaniu rowów przeciwczołgowych.
Mieszkańcy kołchozu znacznie różnili się od mieszkańców tartaku. W Smolnym nie słyszano o kradzieżach, rozbojach, morderstwach. Tutaj sytuacje tego typu były na porządku dziennym. Mentalność i charakter ludzi zamieszkujących ten rejon Ukrainy, w jakim znajdował się kołchoz Mołotowa przyprawiał przywiezionych tam Polaków o dreszcz grozy.
„Wystarczyło, aby ktoś pokazał w uśmiechu złote zęby- tracił je nocą lub na drugi dzień często razem z życiem. Jeśli ktoś był na tyle nierozsądny, że często nic nie posiadając chwalił się, aby komuś zaimponować swoim bogactwem - znajdowany był martwy w splądrowanym mieszkaniu, a sprawców takich zdarzeń nikt nigdy nie widział i nie złapał, przynajmniej za czasów naszego pobytu w tym okropnym
miejscu.”[33]
Polacy większość cennych lub chociażby ładnych przedmiotów wymienili na pokarm będąc na Syberii, tutaj pożywienia było mniej, ale niebezpieczeństwo kradzieży i rozboju skutecznie działało na wyobraźnię ludzi, wobec czego przedmioty te chowano głęboko, nie rozmawiano o nich i zostawiano je na „czarną godzinę”.
W porównaniu z Syberią na Ukrainie system agitacyjny za przyjęciem obywatelstwa radzieckiego był też ostrzej przeprowadzany. Urzędnicy NKWD zjawiali się wśród polskich rodzin co dwa dni, pytając za każdym razem ostrzej, kiedy deklaracja zostanie podpisana. Stosowano różne metody zastraszania Polaków, Jerzego Szyło dla „przykładu” skazano na miesiąc kopania rowów pod Charkowem, z której to pracy przywieziono go chorego i wycieńczonego. Deklaracji jednak nie podpisał ani on, ani nikt z jego rodziny.
W trzymiesięcznych odstępach każda z rodzin otrzymywała przydział cukru, mydła, co jakiś czas grzebień do czesania włosów. W przeciwieństwie do osady Smolnyj w kołchozie Mołotowa nie było jednak sklepiku ani też jakiegoś magazynu, z którego wydawano by te towary. Trzeba było jeździć po nie do Charkowa, jednak ani samochód, ani nawet wóz zaprzężony w konie w tym celu nie przysługiwał nikomu. Korzystano więc z okazji wywożenia do Charkowa zbiorów z pola - arbuzów czy ziemniaków i zabierano się wtedy razem z takim transportem.
Walentyna, jako młoda, operatywna i potrafiąca wykłócać się o swoje najbardziej ze wszystkich Polaków pracujących w kołchozie została wybrana przez nich jako ich przewodnicząca do wyjazdów do Charkowa, dbania o odbiór przydziałów żywnościowych i środków higienicznych oraz dostarczanie ich do kołchozu. W pierwszą swoją podróż do Charkowa wybrała się na piechotę licząc na zatrzymanie kogoś, kto podwiózłby ją do miasta po drodze, gdyż żaden transport z kołchozu do Charkowa nie zapowiadał się w najbliższym czasie, natomiast przydział żywnościowy należało odebrać, gdyż nie było wiadomo jak długo będzie on w siedzibie Związku Patriotów Polskich przechowywany i czy nie dostanie się on przypadkiem komuś innemu.
Ku uciesze Polaków z kołchozu ze swojej pierwszej wyprawy do miasta Walentyna wróciła...
czołgiem, wioząc ze sobą zapasy cukru, mydła i soli. Młodą, ładną kobietę radzieccy żołnierze podwieźli z przyjemnością, ona zaś pozbyła się kłopotów z transportem produktów.
Mając wiarygodne informacje ze Związku Patriotów uświadamiała swoją rodzinę, aby za żadne skarby świata nie podpisywali przyjęcia obywatelstwa radzieckiego, gdyż warunki ich życia w kołchozie zmianie nie ulegną i tak, natomiast szansa na powrót do Polski
umknie im na zawsze.
W okresie największego głodu, gdy zasiane zboża czy ziemniaki nie dawały jeszcze plonów i jedynym posiłkiem w ciągu dwóch dni było pół kilograma kaszy gotowano zupy z łodyg ziela. Dyrektor kołchozu mając informacje na temat pracy wykonywanej przez Polaków w miejscu ich wcześniejszego przymusowego pobytu wybrał Jerzego Szyło do naprawy blach w piekarni kołchozowej.
„Dziadek zawsze brał ze sobą mnie i Januszka (syna Walentyny - przyp. aut.) gdyż wychodząc do jakiejś pracy z małymi dziećmi często dostawał odrobinę jedzenia przynajmniej dla nas. Nie żebraliśmy, bo ludzie żyjący w tym kołchozie sami byli biedni, poza tym bardzo nerwowo reagowali na prośby o jedzenie, o czym przekonała się jedna z Polek, którą wygoniono obelgami z mieszkania Ukraińców, do których poszła po pomoc.
Dziadek za naprawę blaszek do pieca nic nie dostał, ale mi i Januszkowi kucharka ukradkiem, aby nikt nie widział wcisnęła pod pachę po jednej bułce, którą kazała nam dobrze schować i zjeść w
domu.”[34]
Jedna z Polek bardzo przeżywała bliskie (w porównaniu z jej wcześniejszym pobytem na Syberii) sąsiedztwo z Katyniem, dokąd na długo przed jej przyjazdem do kołchozu NKWD zabrało jej męża, oficera Wojska Polskiego. Kobieta wiedziała, że jej mąż nie żyje i cierpiała na myśl, iż nie może nawet poszukać jego grobu, jeśli taki w ogóle istnieje. Brak wiadomości od Mieczysława wykańczał nerwowo rodziców, ciągłe niemalże agitacje na rzecz przyjęcia obywatelstwa doprowadzały wszystkich do szału, brak jedzenia i bezustanna praca w polu i zbiorach wysysała z ludzi resztki energii i gasiła nadzieję na poprawę życia.
Nadszedł jednak moment, gdy NKWD-owcy zjawili się w kołchozie nie po to, by namawiać do podpisania deklaracji, a po to by oznajmić
„upartym Polaczkom, że czas się im zbierać i jechać do siebie, jak listy podpisać nie
chcą."[35]
Radości nie było końca, choć za zbyt ostentacyjne jej okazywanie besztano ich i grożono aresztem. W czasie podróży nie dawano już żadnych posiłków, jak to było w przypadku jazdy na Syberię. Dostarczano tylko wodę do picia i to nie zawsze gorącą.
Stacją końcową pociągu, którym przyszło jechać im z Charkowa okazał się polski Rzeszów.
Rozdział 4 -
Z powrotem w Polsce
To, co stało się na stacji w Rzeszowie rodzina Jerzego Szyło odebrała jako cud z nieba. Walentyna z Zofią myślały o swoich mężach przez cały okres tułaczki po Związku Radzieckim, jednak powrót do Polski uświadomił im, że to dopiero pierwszy krok do spotkania z nimi. Nie wiedziały nawet, czy po tych sześciu prawie latach rozłąki ich mężowie jeszcze żyją, zwłaszcza, że obydwaj byli oficerami polskiego wojska i brali czynny udział w walkach z okupantem. Rzeczywistość okazała się niesamowita.
Mąż Zofii - Antoni po wyjściu z niemieckiej niewoli dostał zatrudnienie w rzeszowskim urzędzie repatriacyjnym, wobec czego przebywał na stacji ilekroć wjeżdżał na nią pociąg wiozący Polaków ze wschodu, gdyż miał nadzieję, iż w którymś z transportów będzie jego rodzina. Ludzie wysiadający z wagonów
„wyglądali gorzej niż żebracy: odzież dopasowana do ciała tylko po to, by zakryć nagość, często porwana nie odstraszała jednak ludzi wychodzących na stację w poszukiwaniu swoich bliskich. Darowane przez nieznajome osoby ubrania przyjmowano ze łzami wdzięczności, całując otrzymywany równocześnie chleb czy inny pokarm. Ciężko było uwierzyć, że nie czeka tu żaden wóz czy samochód ciężarowy, który przewiezie nas do jakiegoś kołchozu czy
tartaku.”[36]
Antoni nie zauważył jednak w tłumie swojej rodziny, za to wychodząca z wagonu Walentyna zobaczyła go już z daleka. Powitaniom i radości nie było końca, Regina po raz pierwszy w życiu zobaczyła swojego ojca.
„Bałam się tego wysokiego i szczupłego pana w mundurze, o którym mama mówiła, że to mój ojciec. Myślałam, że może to i ojciec, ale nie znałam go i nie wiem, czy bardziej się go po prostu jak dziecko bałam, czy byłam ciekawa jaki to będzie ten mój tata. On najwidoczniej cieszył się z mojego widoku i to było dla mnie, jako małej dziewczynki bardzo
miłe.”[37]
Całą rodzinę przewieziono do pokoju zajmowanego w budynku P.U.R.-u[38] przez Antoniego, w którym to miejscu dzieci po raz pierwszy w życiu spróbowały jak smakuje chleb. Rosół, którym poczęstowano przybyszy został schowany przed dziećmi, które po zjedzeniu jednej porcji wciąż prosiły o dolewkę. Bano się, że wygłodzone i nieprzyzwyczajone do uczucia sytości żołądki zareagują chorobą na to nowe, nieznane doznanie.
Antoni, po opuszczeniu obozu nie wiedząc nic o swojej rodzinie i nie mając dokąd jechać przyjechał do Rzeszowa razem ze swoim kolegą z baraku, który niedaleko tego miasta miał rodzinę. Teraz, gdy i do niego dojechali bliscy ustalono, że przeniosą się w okolice Wrocławia, gdzie Antoniego brat, jako osadnik wojskowy (odchodząc do rezerwy) dostał dom i pole pod uprawę.
Walentyna zadecydowała, że razem z synkiem pojedzie do Mirska, niedaleko którego Franciszek podobnie jak brat Antoniego otrzymał przydział ziemi rolnej i dom, o czym dostała informacje od znajomych pracujących w biurze Urzędu Repatriacyjnego.
Radość powitania zakłóciła nagła choroba Januszka. Brak pomocy medycznej sprawił, iż po kilku dniach gorączki i bólu spowodowanego złym zoperowaniem wyrostka robaczkowego mały chłopiec zmarł.
Walentyna przez wiele miesięcy nie była w stanie otrząsnąć się z tego szoku, nie potrafiła znaleźć odpowiedzi na pytanie o sens męczarni w śniegach Syberii i stepach Ukrainy, skoro w momencie, gdy zdawało się, że wszystko co najgorsze jest już za nimi wydarzyła się ta tragedia. Mieczysława poszukiwano korzystając z pomocy Czerwonego Krzyża.
Po paru długich miesiącach i on dotarł do Mirska, gdzie mieszkał do śmierci.
Z osób, o których jest ta praca żyje tylko Regina, córka Zofii, bez której wspomnień praca ta nie powstałaby.
Mieczysław zmarł w trakcie powstawania tej pracy, nie mając okazji do jej przeczytania.
Zakończenie
Praca ta pokazuje jedynie w niewielkim zakresie okropne losy, jakie zgotowano Polakom w czasie II wojny światowej, wywożąc ich z dala od domu i kraju na tereny, na których ich życie było w każdym przypadku pasmem cierpień, udręk i ciężkiej pracy.
Wielu z tej tułaczki nie wróciło umierając w obcym kraju bez pożegnania z tymi, których zostawili w Polsce. Wielu pozostało tam do dziś, zgadzając się na przyjęcie radzieckiego obywatelstwa wierząc, iż fakt ten ułatwi im życie na obczyźnie, podczas gdy tak naprawdę zapewnił im tylko względny spokój ze strony radzieckich urzędników zamykając jednocześnie drogę powrotu do domu.
Dziś, po wielu latach od zakończenia wojny ludzie ci i ich dzieci próbują powrócić do Polski, w której okazuje się, że dla wielu z nich nie ma już miejsca i możliwości zapewnienia im pracy.
Wielu z nich ułożyło sobie życie w miejscu, w które zostali zesłani, wszyscy oni jednak na pewno pamiętają horror, w jakim przyszło im żyć przez kilka długich lat wojennej zawieruchy.
strony: « poprzednia,
1, 2, 3,
4
|