|
Wschodnie losy Polaków w czasie II wojny światowej,
dzieje jednej rodziny.
Praca licencjacka Lucyny Jadowskiej napisana w oparciu o wspomnienia
Reginy Jadowskiej z domu Wilczyńska
str. 3
strony: « poprzednia,
1, 2, 3, 4,
następna »
Okres wiosny związany był głównie z przygotowaniami
na nadejście zimy. Zasadzano ziemniaki, częściej niż w okresie zimowym
udawano się do sąsiednich miejscowości by wymienić na paszę i podobne
jej produkty drzewo lub rzeczy z niego zrobione - wiadra, beczki,
skrzynki.
Pomimo tego, iż miejsc do wypasu bydła zbyt dużo nie było - tylko leśne
polany, starano się skosić i ususzyć na siano tyle trawy, ile było możliwe,
aby zimą można było karmić woły. Koszeniem zajmowali się mężczyźni
pozostający z racji wieku przez cały czas w osadzie, w domach. Trawę
kosili dla tych rodzin, które miały krowę lub gęsi i w zamian za to
dostawali trochę mleka, czasem kawałek mięsa z gęsi. W dniu zbioru
siana dyrektor tartaku udostępniał woły do jego zwózki oraz zezwalał
na dzień wolny od pracy. Wszyscy wówczas pomagali w przewożeniu i składaniu
siana do szop.
Gwałtowne skoki temperatur (gorące dnie i chłodne, wręcz
zimne noce) doskwierały nieprzyzwyczajonym do tego zjawiska Polakom i większość
z nich nie potrafiła przywyknąć do nich przez cały okres pobytu w
tartaku. Łatwo ulegali wszelkim infekcjom i chorobom, chociaż z drugiej
strony - zimny, syberyjski klimat wyleczył u niektórych z nich sporo
dolegliwości. Przykładem na to jest wspomniana na początku tej pracy
chora na gruźlicę żona pułkownika z Saren. Mroźny klimat sprawił, iż
doskonale się obeszła bez lekarstw, których nie pozwolono jej zabrać w
dniu wywózki z domu. Gruźlica znikła bez stosowania antybiotyków.
Krótkie lato, które momentalnie następowało po paru
wiosennych dniach przynosiło bogactwo darów z lasu i rzeki: zbierano
grzyby i łowiono ryby, by zasuszyć je na zimę, dzieci - w ramach
obiadu, a często również śniadania i kolacji zbierały i jadły maliny
i poziomki. Zdarzało się, że za wypas gęsi na polanach dostawały od
rosyjskich gospodyń jajko lub kawałek placka z otrąb. Wszystkie te
zebrane czy zarobione „przysmaki” wspomagały i urozmaicały
codzienną kuchnię, dostarczając choć minimalną dawkę witamin.
Raz w miesiącu do tartaku przyjeżdżał sekretarz partii. Mężczyzna
ten miał za zadanie sprawdzać pracę zesłańców i kontrolować działania
dyrektora tartaku (czy przypadkiem nie „koleguje się” zbyt
mocno z Polakami i czy nie folguje pracownikom). Sprawdzał, czy Polacy
przypadkiem nie urządzają jakichś akcji protestacyjnych, czy nie próbują
uciekać, czy dobrze i sumiennie pracują. Człowiek ten był wręcz
znienawidzony przez zesłańców. Każdy Polak w tartaku doskonale znał
jego słowa, które sekretarz powtarzał za każdym razem, gdy przyjeżdżał
z wizytacją: „jak nie będziecie pracować, to my się z wami
policzymy jak
powar z kartoszką”.
Polacy nie mieli wątpliwości, że rzeczywiście mogą zostać „rozgnieceni”
jak ziemniak przez kucharza w razie jakiegokolwiek uchybienia ze swojej
strony.
Poza groźbami z ust sekretarza słyszeli też agitacje za przystąpieniem
do Związku Radzieckiego w sensie przyjęcia obywatelstwa, podpisania
listy deklarującej ich posłuszeństwo względem Kraju Rad. Ich odmowy
spotykały się z następnymi groźbami, że
podechną kak sobaki w tym kraju, że nie zobaczą swoich mężów,
że nikt ich w tej zimnej, zamarzniętej ziemi nawet nie pochowa.
Atmosfera strachu i gniewu towarzyszyła Polakom przez cały okres pobytu
sekretarza partii w tartaku, co trwało czasem dzień a czasem kilka dni.
Potem, po jego wyjeździe, życie wracało do normy.
Poza „nieoczekiwanymi”, a jednak spodziewanymi kontrolami raz
w roku była jeszcze szczególna okazja do spotkania z sekretarzem partii.
Zgodnie z polskim kalendarzem dzień ten przypadał 17 października
(zgodnie jednak z kalendarzem prawosławnym -7 listopada). Była to
rocznica wybuchu Rewolucji Październikowej i dla mieszkańców tartaku
Smolnyj oznaczała dzień wolny od pracy,
prazdnik. Zabijano wtedy jednego, starego woła - własność
tartaku, gotowano go w wielkim kotle i dla każdego mieszkańca była
przygotowana porcja jedzenia. Posiłek ten miał miejsce po przemówieniu
sekretarza partii, który wraz z innymi przyjezdnymi gośćmi zasiadał
przy wspólnym stole z dyrektorem tartaku. Po wygłoszeniu okolicznościowej
mowy wręczano prezenty dla najbardziej wydajnych pracowników wskazanych
przez dyrektora tartaku, który starał się, aby z każdej rodziny była
wyznaczona jedna osoba.
Polacy, będąc w tej sytuacji po raz pierwszy, słysząc
słowo „prezenty” myśleli, iż dostaną coś do jedzenia -
dodatkową porcję chleba czy mięsa z wołu, w najgorszym przypadku
suszoną rybę, którą raz na tydzień, po jednej sztuce dostawała każda
rodzina. Niestety, słowo „prezent” oznaczało drewnianą łyżkę,
miskę z drewna lub drewniane wiadro -zależy co w chwili wręczania
prezentu sekretarz wygrzebał w wielkiej skrzyni. Przyjmowano więc te
prezenty robiąc dobrą minę do złej gry i ciesząc się na myśl, że
może będzie okazja sprzedać czy wymienić te rzeczy w przyszłości.
Drewnianych łyżek, misek, kubków i wiader każdy miał pod dostatkiem,
gdyż pracując w stolarni można było wykonać te przedmioty na potrzeby
swojej rodziny w każdej niemalże ilości korzystając z odpadów drewna
i przymykania przez dyrektora tartaku oka na tego typu wypadki.
Po przemówieniach, wręczeniu podarków i posiłku zaczynała się zabawa
taneczna, w której wypadało aby każdy, kto czuł się na siłach wziął
udział. Grano na harmonii, tańczono i śpiewano. Następny dzień po
uroczystości nie różnił się niczym od innych, normalnych dni pracy.
Ze zmianami, jakie zaszły po zerwaniu przez Niemcy współpracy
politycznej ze Związkiem Radzieckim dla wielu Polaków zajaśniała
nadzieja na normalizację swoich stosunków z ZSRR. W większości byli to
ci, którzy zdawali sobie sprawę z możliwości uzyskania kontaktu ze
swymi rodzinami wywiezionymi do Związku Radzieckiego. Układ Sikorski -
Majski poza entuzjazmem wśród jednych, wzbudzał również niechęć i
pogłębiał żywiony od dawna brak zaufania do Stalina wśród innych. Ci
„inni” właśnie zapoczątkowali kryzys w rządzie ustępując
z niego, nie chcąc brać odpowiedzialności za następstwa tego układu.[24]
14 sierpnia 1941 roku układ radziecko-polski został podpisany. Przystąpiono
do tworzenia polskiej armii na terenach ZSRR.
Ogromne nadzieje pokładano w polskiej ambasadzie w Związku Radzieckim
oczekując od niej pomocy nie tylko przy tworzeniu tej armii ale również
przy otoczeniu opieką socjalną Polaków wywiezionych podczas deportacji
w różne strony ZSRR. Za pierwszoplanowe zadanie ambasady uznano czuwanie
nad wykonaniem amnestii, którą objęto - w myśl układu - Polaków uwięzionych
w Związku Radzieckim.[25]
Informacje o polsko-radzieckim układzie ukazały się w radzieckich
gazetach, ogłoszono je w niektórych obozach, im dalej jednak było do
miast czy prasy, tym mniej było miejsc, do których informacja ta dotarła
na czas. Polacy zgromadzeni w tartaku Smolnyj o możliwości przystąpienia
do tworzącej się polskiej armii dowiedzieli się przypadkiem i to w
trudny do uwierzenie sposób.
„Gdyby nie to, że Rosjanie palili papierosy chyba nikt z Polaków
nie dowiedziałby się na czas o okazji wstąpienia do polskiego wojska. Z
braku bibułki do skręcania tytoniu, przez Rosjan zwanego machorką do
tego celu używano gazet, które dyrektor tartaku kupował w czasie swoich
wyjazdów do miasta, do którego dostarczano drewno lub gotowe produkty ze
stolarni, takie jak beczki, wiadra. Przeczytane gazety służyły między
innymi tym, którzy nie mieli z czego robić papierosów. Pewnego wieczoru
do mojego dziadka przyszedł stary Rosjanin i dał mu kawałek gazety, mówiąc:
Masz, czytaj staryk, bo mówią, że to coś o Polaczkach, a ja czytać
nie umiem. Czytaj, może to co ciekawego. Informacje zawarte na tym
skrawku gazety wprawiły nas w osłupienie, dziadek przekazał je innym
polskim rodzinom, które zareagowały na nie podobnie jak nasza: najpierw
radość, że skoro pozwolono na tworzenie się w Związku Radzieckim
polskiego wojska, więc może wkrótce będzie pozwolenie i na powrót do
domu, potem jednak myśl, że tak naprawdę to nie ma jednak możliwości
wydostania się z tego tartaku i dołączenia do armii. Powodem był
przypuszczalny brak pozwolenia na opuszczenie pracy z powodu jakiegoś tam
wojska oraz brak środków transportu, aby dotrzeć w miejsca, gdzie armia
zaczynała się
tworzyć."[26]
Mieczysław - wtedy osiemnastoletni chłopak chcąc dostać się do tej
polskiej armii słuchając znajomych, którzy domyślali się, iż
„legalnym” sposobem pozwolenia na wyjazd to on nie dostanie
spróbował zdobyć je podstępem i... skaleczył się w rękę. Rozcięte
przedramię posypywał popiołem, aby zbyt szybko się nie zagoiło i z
taką właśnie zaognioną raną stawił się u dyrektora tartaku z prośbą
o pozwolenie udania się w podróż, by przyłączyć się do polskiego
wojska.
Ani on, ani jego rodzina nie byli więźniami Związku Radzieckiego, jako
chory - nie mógł pracować, a co za tym idzie - nie przysługiwały mu
żadne kartki czy przydziały żywnościowe. Jako pracownik był do
niczego. Dyrektor tartaku wypisał mu zaświadczenie o nieprzydatności do
pracy z powodu choroby, wypożyczył konia i razem z innym, starszym
pracownikiem tartaku chłopak wyruszył w drogę do Kokczetawy, by stamtąd
dostać się do polskiej armii. Pracownik, po odstawieniu Mieczysława na
stację kolejową wrócił konno do tartaku, natomiast od Mieczysława po
paru miesiącach przyszedł list, w którym zawiadamiał, iż dotarł cały
i zdrowy do Sielc nad Oką i został przyjęty do Armii Kościuszkowskiej.
Wspomniał też, iż w skaleczoną rękę wdało się zakażenie i miał
problemy z wyleczeniem jej, ale już wszystko z jego zdrowiem jest w porządku.
W tym czasie jego rodzina jak i kilka innych rodzin w Smolnym nie chcąc
podpisać (przyjąć) obywatelstwa radzieckiego i naciskając na powrót
do Polski otrzymała obietnicę, iż niedługo zostaną przewiezieni w
rejony niedaleko Polski. Nie powiedziano im jednak, jaki to będzie rejon
ani kiedy wywózka nastąpi. Pozostało czekać.
„Babcia (żona Jerzego Szyło - przyp. aut.) strasznie płakała
po wyjeździe Mietka i kazała nam modlić się o niego, aby nic mu się
nie stało. Nie rozumieliśmy o co chodzi i co może się stać Mietkowi,
jednak atmosfera w domu była po jego wyjeździe tak przygnębiająca, że
aby pocieszyć mamę i babcię posłusznie i głośno modliliśmy się o
wujka.”[27]
Sporo Polaków uzyskało pozwolenie na dołączenie z całymi rodzinami do
armii Andersa, jednak rodzina Jerzego Szyło nie zdecydowała się na to,
bojąc się wędrówki przez Rosję ze względu na małe dzieci i niezupełnie
wygojoną ranę na nodze Zofii. Wraz z nastaniem wiosny, po czterech
latach pobytu i ciężkiej pracy w tartaku nadszedł obiecany moment
opuszczenia Syberii i wyjazdu do - jak wszyscy myśleli - Polski.
Każda osoba opuszczająca osadę dostała dokument (tzw. sprawkę)[28] potwierdzający jej pobyt w tym miejscu oraz określający, kiedy
została w nie przywieziona i na jaki okres czasu. Dokumenty te były
sporządzane z braku odpowiednich druków czy też formularzy na różnego
typu skrawkach papieru - kawałkach map, listów, książek. Pieczęć
jednak przybita na tych świstkach nadawała im rangę bardzo ważnego
dokumentu. Zgubienie własnych, przywiezionych z Polski dla jednej z
rodzin oznaczało pozostanie w Związku Radzieckim, gdyż w czasie wywózki
nie zabrali w popłochu żadnych dokumentów i nie mogli udowodnić swego
polskiego pochodzenia. Nie znaleźli też żadnej znajomej osoby, która
chciałaby poświadczyć, że są Polakami i że pochodzą z tej samej
miejscowości. Później z kolei, wiele lat po wojnie, dokumenty
wystawione w miejscu zesłania w Związku Radzieckim były podstawą
uzyskania dodatkowych świadczeń i dodatków pieniężnych mających choć
w niewielkim stopniu zrekompensować przeżyte piekło.
Wozy zaprzężone w woły powiozły Polaków wraz z całym ich dobytkiem
do Kokczetawy. Zostawiono ich tam i kazano czekać na pociąg, którym
zabiorą się do Polski. Nikt nie myślał o ucieczce czy oddaleniu się
od stacji, ludzie ci byli szczęśliwi, że w ogóle pozwolono im opuścić
- jak się zdawało - Związek Radziecki. Rodziny, które licząc na
poprawę swego bytu na zesłaniu podpisały przyjęcie obywatelstwa
radzieckiego zostały w tartaku. W paru przypadkach ludzie ci byli
powstrzymywani siłą przed wejściem na wozy przez Rosjan przybyłych w
celu sprawnego przeprowadzenia transportu. Nie pomógł płacz i groźby -
traktowano ich już nie jak zesłańców a obywateli Kraju Rad.
Polacy, którzy opuścili Smolnyj na przyjazd pociągu oczekiwali na
stacji trzy dni.[29]
Wodę do picia dostawali od osób zatrudnionych na kolei, jednak za pożywienie
musiały wystarczyć im skromne zapasy zabrane z tartaku. Każdy siedział
pilnując bagaży, których było znacznie mniej niż w momencie wyjazdu z
Polski i modląc się, aby pociąg, który ich z tego miejsca zabierze -
zabrał ich do Polski.
Po trzech dniach oczekiwań nadjechał pociąg towarowy i to nim właśnie
przyszło podróżować dalej. Szwadron wojska pilnował wsiadających do
środka, aby nikt nie został na stacji i nie wsiadł ktoś, kto nie
powinien jechać oraz aby żadna osoba nie opuściła pociągu. Na
wszelkie pytania o miejsce przeznaczenia padały wymijające odpowiedzi.
Podróż - tak podobna do tej z 1940 roku trwała około miesiąca. Stacją
końcową okazała się nie Polska, lecz Ukraina.
”Powiedziano nam, żebyśmy przestali wyrzekać, bo do Polski to
przecież stąd niedaleko...”[30]
Radosny nastrój, jaki panował w trakcie tej podróży ustąpił miejsca
rezygnacji. Tego typu stwierdzenia utwierdzały zmordowanych podróżą
Polaków w ich przypuszczeniach co do następnych posunięć Rosjan. Sądzono,
że dopóki wszyscy nie wymrą bądź też przestaną nadawać się do
jakiejkolwiek pracy, dopóty będą przerzucani z jednego miejsca na
drugie, z jednego krańca Związku Radzieckiego w inny, chyba że podpiszą
przyjęcie obywatelstwa, na co jednak jakaś część nadziei (i buntu)
nie pozwalała im się
zgodzić.[31]
strony: « poprzednia,
1, 2, 3, 4,
następna »
|