www.sybiracy.pl www.sybiracy.pl www.sybiracy.pl www.sybiracy.pl

Wschodnie losy Polaków w czasie II wojny światowej, dzieje jednej rodziny.

Praca licencjacka Lucyny Jadowskiej napisana w oparciu o wspomnienia Reginy Jadowskiej z domu Wilczyńska
str. 2

strony: « poprzednia, 1, 2, 3, 4, następna »

Rozdział 2 - Less Zawod Smolnyj

Tartak, który przypadł w udziale mojej rodzinie, znajdował się w odległości ok. 100 km od stacji kolejowej, w głębi tajgi. Był to „Less Zawod Smolnyj” i stwarzał wrażenie osobliwie zamkniętej osady na dużej polanie wyciętej wśród lasu. Budynki, połączone ze sobą, wyglądały jak jeden podłużny, parterowy dom mogący pomieścić nawet 50 osób. Przestrzenie między domami zapełniane były drewnianymi płotami łączącymi budynki ze sobą w taki sposób, że z lotu ptaka mogło to wyglądać na dziwaczną, zamkniętą figurę geometryczną. Taka forma zabudowy miała chronić osadę przed sforami wilków podchodzącymi nocami pod zabudowania. Okazało się jednak, że drewniane płoty nie są dla głodnych wilków żadną przeszkodą.

„Co wieczór babcia wychodziła z wiadrem po wodę ze studni. Pewnego wieczoru wróciła zdziwiona niesamowitą ilością psów, których nie zauważyła w ciągu dnia w osadzie, a których o zmierzchu było przy studni - według niej - bardzo dużo - Oszalałaś? Jakie psy! To wilki! Nikt w rodzinie nie rozumiał, w jaki sposób dotarła cało do domu. Od tej pory woda ze studni była w naszej rodzinie czerpana tylko za dnia.”[16]

Między budynkami i płotami stała kuźnia, stolarnia oraz mały sklepik, w którym raz na tydzień można było zaopatrzyć się w kaszę bądź sól, wydawaną na podstawie kartek żywnościowych otrzymywanych w zamian za pracę. Był też „klub”, w którym polska i rosyjska młodzież w miarę wolnego czasu spotykała się wieczorami mogąc śpiewać, grać na bałałajce, opowiadać historie. Felczer - jedyny w osadzie- miał zapewnić pomoc lekarską w nagłych przypadkach, natomiast studnia - na środku osady i też jako jedyna w osadzie - miała dostarczać jej wodę.

Klimat w tej okolicy był surowy, jak na „przyzwyczajenia” przesiedleńców.

Zima objawiała się ilością śniegu, jakiej niektórzy z nich nigdy dotąd nie widzieli- w jej „najlepszym” okresie ponad śnieżną pokrywę wystawały tylko dachy zabudowań, między którymi przekopywano śniegowe korytarze, by móc przejść z jednego budynku do drugiego. Nasypy tworzone w ten sposób były wyższe od ludzi, którzy je usypali. Temperatura spadała poniżej 40 stopni Celsjusza, powodując wśród ludności liczne odmrożenia. ciała. Jedyną nie zakrytą częścią w ubiorze była mała szpara zostawiona na oczy.

W zamian za odzież przywiezioną z kraju przesiedleńcy mieli możliwość otrzymania wełnianych butów, tzw. pimów. Całym szczęściem śnieg był przez całą zimę suchy, wobec czego po powrocie z pracy wystarczyło tylko otrzepać obuwie, aby dobrze mogło służyć następnego dnia.

Krótkie, bo trwające tylko trzy miesiące lato nie było ta porą roku, którą pod tą samą nazwą zapamiętali z rodzinnej miejscowości. W ciągu tych trzech miesięcy błyskawicznie niemalże topniał śnieg, wyrastała trawa.

„Pamiętam, jak latem, w ciągu dnia nie można było chodzić boso, bo ziemia parzyła w stopy, natomiast wieczorem też nie można było chodzić boso, bo mroziła stopy.”[17]

Reguły przebywania w osadzie były proste: praca w zamian za kartki żywnościowe. Zakazu oddalania się z miejsca zamieszkania nie było głównie z powodu wilków, które całymi sforami podchodziły pod domostwa. Nawet gdyby ktoś uciekł, to i tak nie miał zbyt wielkich szans na przeżycie w lesie, nie mówiąc już o bezpiecznym dotarciu do jakieś innej osady, oddalonej o około 50 kilometrów.

Po przywiezieniu do tartaku każda z rodzin dostała mieszkanie: mały pokój z równie małą kuchnią i korytarzykiem, w którym zimą przechowywano drewno na opał. Taki przydział mieszkaniowy należał się każdej przesiedleńczej rodzinie, bez względu na to, z ilu osób się ona składała. Łatwo więc wyobrazić sobie, jaki ścisk panował w mieszkaniach zajmowanych przez siedmioosobowe i liczniejsze rodziny.

Mieszkania wchodziły w skład jednego, długiego, drewnianego baraku. Każde mieszkanie miało własne wejście- po schodkach, wszystkie jednak były łączone ze sobą podestem, który sprawiał, że aby dostać się z jednego mieszkania do drugiego nie było potrzeby schodzenia i potem wchodzenia po schodach.

Jedynymi zwierzętami hodowanymi w osadzie były woły i gęsi. Według mieszkańców tej miejscowości inne zwierzęta były zbyt słabe, by przetrwać ciężkie zimy i brak zróżnicowanego jedzenia. Woły w tych warunkach były niezastąpione - służyły za środek transportu dla ludności (końmi jeździł tylko dyrektor tartaku) oraz przyciągano nimi drewno z lasu. Każdy (poza malutkimi dziećmi) aby przeżyć musiał pracować. Zofia - w tartaku, Walentyna, Mieczysław i 12 - to letni Klaudiusz- w stolarni. Bez możliwości zatrudnienia nie mieliby bowiem kartek żywnościowych, a te- wobec braku dostatecznych źródeł pokarmu były na wagę złota.

Zdobywanie pokarmu skądkolwiek tylko było można było zadaniem całej rodziny.

 Krótkie- bo tylko 3 - miesięczne lato wystarczało, aby zebrać grzyby i poziomki rosnące wokół osady, „zasadzić” na wysoko położonym gnojowisku obierki po ziemniakach, z których wyrastały ziemniaki (o ile w obierkach znajdowały się tzw. ”oczka”, czyli zalążki nowych pędów). Zakładano wnyki na zające, które, latem- szare, zimą przybierały kolor biały, upodabniając się do śniegu. Cotygodniowy przydział soli pozwalał na tyle oporządzić upolowaną zwierzynę, że jej mięso mogło leżakować przez pewien czas bez obawy zepsucia się, co choć w niewielki sposób odsuwało widmo głodu zimą.

„Nie mieliśmy jeszcze tak najgorzej. W osadzie, do której trafiliśmy żyli Rosjanie, zesłani w to miejsce na długi czas przed nami, spod Moskwy. Jeden z nich - starszy człowiek, na którego dzieci mówiły „Dziad”, pocieszał mojego dziadka, który rozpaczał nad straconym dobytkiem i męczarnią w biedzie, w środku tajgi: ”Czego płaczesz, Polaczku? Wy trafiliście tu na gotowe. Gdy nas tu przywieźli, to zostawili pośrodku tajgi bez baraku, szałasu, niczego. Trzeba było samemu to wszystko budować, a ilu w tym czasie wilki zjadły, to nawet już nie wiadomo; ilu zamarzło...”

Ludzie ci byli dla nas bardzo życzliwi; z obierek po ziemniakach, które nam dawali mama zasadzała ziemniaki. Gdy urosły - część z nich wymieniała wśród zaznajomionych Rosjan na mleko lub kaszę.”[18]

Mimo wszystko, mimo kartek żywnościowych, wymiany z okoliczną ludnością ubrań na jedzenie - głód obecny był przez cały czas, tak jak i pluskwy.[19]

Rosjanie zaznajomieni z warunkami panującymi w tym rejonie Kazachstanu przestrzegali nowoprzybyłych przed siadaniem pod drzewami, w pobliżu krzaków, jednak przestrogi te nie na wiele się zdawały nie ze względu na ich lekceważenie, a po prostu dlatego, że pluskwy były wszędzie. Rytuałem stało się polewanie wrzątkiem co 2-3 dni wszystkich szpar w mieszkaniu, co na parę dni zapewniało względny spokój przed insektami.

W Smolnym była łaźnia, tzw.„bania”, do której raz na tydzień, przez dwa dni przychodzili wszyscy mieszkańcy: w pierwszy dzień - kobiety i dzieci, w drugi dzień - starsi mężczyźni, jedyni z resztą w tej osadzie.

Młodzi chłopcy i mężczyźni w sile wieku zostali powołani na front, w związku z czym wszystkie prace i lekkie, i ciężkie wykonywały kobiety.

Codziennie rano, skoro świt ludzie przydzieleni do wyrębu drzew w głębi tajgi wyruszali do pracy. Polakom nieprzyzwyczajonym do zorzy polarnej zmieniającej noc w bezustanny dzień ciężko było przyzwyczaić się do wstawania i chodzenia spać mając za oknem „jasny dzień”, podczas gdy zegary wskazywały późną noc.

Ścięte drzewa ściągano do tartaku przy pomocy wołów, czasem jednak zdarzało się, że trzeba było spławiać je płynącą obok rzeką i potem „dotoczyć” do tartaku podkładając pod spód okrągłe belki. Podczas jednego z tych transportów Zofia pośliznęła się i dostała pod toczącą się kłodę. Rana powstała na nodze bardzo długo nie chciała się goić, ropiała, a z braku pomocy medycznej wdało się zakażenie. Przestała pracować w tartaku, przestała chodzić. Pojawiła się groźba amputacji nogi, gdyż po paru dniach chora nie mogła nawet siedzieć, leżała na pryczy majacząc w gorączce. Być może to właśnie gorączka sprawiła, że chcąc się napić uniosła się z pryczy i spuściła nogę na ziemię.

„Mama opowiadała, że poczuła wtedy, jakby ból zaczął zanikać, poprawiła się więc na pryczy, by wygodniej usiąść, oparła się plecami o ścianę i zasnęła. W takiej pozycji znalazła ją jej matka wracająca do domu z wiadrami wody. Cała podłoga wokół pryczy była we krwi. Lament, krzyk, budzenie chorej...

Okazało się, że pod wpływem opuszczenia nogi w dół krew zebrana w uderzonym i opuchniętym miejscu buchnęła przez zranioną skórę, zmniejszając opuchliznę. Gorączka znikła. Wezwany pośpiesznie felczer oczyścił ranę i po paru dniach mama musiała wrócić do pracy.”[20]

Drzewo przerabiane w tartaku na deski odwożono na stację, z której pociągami zabierano je dalej. Jeśli zamówień na drewno było więcej, niż zwykle lub warunki pogodowe nie pozwalały na szybką i sprawną pracę-do pomocy przy wyrębie kierowano wszystkich zdolnych do pracy - ze stolarni, kuźni.

Dzięki łatwemu dostępowi do drzewa można było praktycznie bez ograniczeń ogrzewać mieszkania i palić w murowanym piecu tzw. ”chlebowym”, jaki znajdował się w każdym mieszkaniu (służył on równocześnie jako ciepłe łóżko).

Jeden dzień w tygodniu był dniem wolnym od pracy i z reguły poświęcano go na wycinanie drzew na „własne” potrzeby, czyli opał. Przyniesione drzewo, porąbane na małe kawałki składowano w przedsionku mieszkań, zapełniając nim przestrzeń od podłogi do sufitu, zostawiając tylko trochę miejsca, aby można było przejść. Dzięki temu, pomimo dużych mrozów w czasie zimy w mieszkaniach było ciepło i przytulnie.

Korzystając z braku ograniczenia prywatnego poboru drewna Rosjanie mieszkający w osadzie wymieniali je na pożywienie, jeżdżąc wozami zaprzężonymi w woły w tym celu do miejsc oddalonych nawet o 100 km od tartaku. Przywożony pokarm często z kolei wymieniali z Polakami na przywiezioną przez nich z Polski odzież i ozdoby.

„Ci Rosjanie byli naprawdę dla nas dobrzy, jeśli wiedzieli, że któraś z polskich rodzin przymiera głodem potrafili bezinteresownie dać trochę kaszy czy ziemniaków nie biorąc nic w zamian. Mimo, iż była to kropla w morzu potrze - poza lekkim nasyceniem żołądka dawała jeszcze pociechę, że niezupełnie wszystko wokół jest złe. Nie potrafiła jednak pocieszyć mojej matki, która widząc jak klęczymy na parapecie (ja i synek jej siostry) i liżemy szron z szyby mówiąc jej, że to naprawdę dobre jedzonko - nie przestawała płakać.”[21]

Dla rodzin z małymi dziećmi przewidziany był przydział dodatkowego jedzenia, jednak ilość ta była bardzo mała, około 25 dkg chleba tygodniowo na dziecko, wobec czego wspomagało to rodzinny budżet w niewielkim stopniu.

Wszyscy Polacy starali się wspólnymi siłami przeżyć jakoś czas, który przyszło im spędzić w tym zimnym kraju.

Gorzej przedstawiała się sytuacja przywiezionych razem z Polakami Czeczenów i Uzbeków. Ludzie ci, pochodzący w większości z ciepłych, południowych stron kraju nie byli przygotowani do tak niskich temperatur, jakie przez większą część roku panowały na Syberii. Ich jedwabne, szerokie spodnie (tak zwane szarawary), w których chodzili zarówno mężczyźni jak i kobiety nie chroniły ich przed mrozem. Ludzie ci byli zbyt biedni, by kupić ciepłą odzież od innych mieszkańców, nie mieli też własnych, innych rzeczy na wymianę, w związku z czym wszyscy prawie wymarli z zimna i wycieńczenia.

Podobnie sytuacja przedstawiała się z Polkami, które nie chcąc pracować nie dostawały racji żywnościowych. Były to w kobiety należące w Polsce do elit towarzyskich - żony sędziów czy też wysokich stopniem oficerów wojska. Dopóki wystarczało im rzeczy przywiezionych z Polski- dopóty wymieniały je na pożywienie. Gdy zapasy te wyczerpały się - kobiety umierały z głodu, gdyż inne Polki nie mogły i nie chciały wspierać ich pokarmem, który ledwie wystarczał im samym na wegetację razem z dziećmi.

„Pamiętam, jak mama wspominała żonę sędziego z Saren, która została wywieziona razem z nami. Kobieta ta chełpiła się tym, iż nigdy w jej rodzinie żadna kobieta nie musiała pracować fizycznie i nie pracowała. Ona też nie będzie pracować, a jeść nie musi - tak mówiła do innych Polek, gdy narzekały czasem na ciężką pracę w tartaku czy stolarni. Gdy zmarła- jej wycieńczonego, pięcioletniego synka zabrano do sierocińca. Nie wiem, co potem się z nim stało.[22]

Przypadków takich było jednak tylko kilka, większość Polek okazała się bardzo zaradna w zdobywaniu pożywienia i zabezpieczaniu siebie i swoich dzieci przed mrozem: z koców zabranych z Polski szyto grube, ciepłe spódnice, z owczej wełny robiono pończochy i rajtuzy dla dzieci. Te Polki, które potrafiły robić na drutach czy - z braku innego- drewnianym szydełku, potrafiły nie tylko zaopatrzyć swoją rodzinę w ciepłe rękawice czy szaliki, ale zbierały też zamówienia od Rosjan na podobne rzeczy. Za wydziergane w ten sposób chusty czy swetry dostawały czasem trochę włóczki dla siebie, na swoje potrzeby lub- co było najbardziej oczekiwaną zapłatą - jedzenie, jak na przykład kasza, jajka czy kawałek gęsi.

Wiosna nadchodziła niespodziewanie, roztapiając niemalże w mgnieniu oka zaspy śniegu, tworząc z nich strumienie spływające w dół rzeki, budząc do życia trawę, ptaki, ludzi. Słońce zaczynało świecić z dużą siłą, rozkwitały kwiaty. Dzieci spędzały więcej czasu na powietrzu mogąc biegać boso po trawie, bawiąc się w lesie koło osady.

Wraz z nastaniem tej nowej, „radośniejszej” pory roku grupa osób udawała się wozem zaprzężonym w woła nad odległe o ok. 80 km jezioro[23] po sól dla całej osady. Zabierano w tym celu duże drewniane skrzynie, które po przybyciu na miejsce napełniano słonym, mokrym osadem. Woda przeciekając przez szparki w skrzyni zostawiała w niej sól. Nie było jej dużo, mimo, iż w momencie załadunku skrzynie były pełne, jednak to co w nich zostawało spokojnie wystarczało do obdzielenia wszystkich rodzin i sklepiku.

Wyjazd po sól trwał około dwóch tygodni i łączył się z wielkimi przygotowaniami ze strony wszystkich mieszkańców. Parę dni przed wyruszeniem w drogę kobiety po powrocie z pracy spotykały się u jednej z nich i korzystając ze wspólnych zapasów jedzenia szykowały prowiant na podróż. Lepiły pierogi, piekły chleb. Jeśli zapasy pozwalały na przygotowanie ilości jedzenia większej, niż była potrzebna dla wyjeżdżających dzieliły się nimi między sobą, gdyż każda z tych osób przyniosła coś, co pozwoliło na przyrządzenie tego pokarmu. Najeść się do syta możliwości nie było i tak, jednak zaspokajało się głód chociaż na pewien czas.


strony: « poprzednia, 1, 2, 3, 4, następna »