www.sybiracy.pl www.sybiracy.pl www.sybiracy.pl www.sybiracy.pl

Wschodnie losy Polaków w czasie II wojny światowej, dzieje jednej rodziny.

Praca licencjacka Lucyny Jadowskiej napisana w oparciu o wspomnienia Reginy Jadowskiej z domu Wilczyńska
str. 1

strony: 1, 2, 3, 4, następna »

Wstęp

Praca ta będzie opisem wydarzeń, w których brała udział rodzina autorki podczas II wojny światowej. Powstała ona w oparciu głównie o wspomnienia matki autorki, jednakże bardzo pomocna okazała się również książka Stanisława Ciesielskiego „Polacy w Kazachstanie[1], gdyż fakty w niej zawarte często bywały uzupełnieniem wspomnień wydarzeń, które dla starszej pani były momentami trudne do odtworzenia.

„. Lata 1940-1946 w Kazachstanie[2] Marii Jadwigi Łęczyckiej bardzo często okazywała się niemalże dokładnym odzwierciedleniem sytuacji, w jakich zdarzyło się znaleźć rodzinie autorki.

„Historia Polski XX wieku[3] Antoniego Czubińskiego zawiera obiektywne, choć nieco skrótowe informacje na temat ogólnego tła historycznego tych zdarzeń, pomaga zrozumieć mechanizm i powody działań przywódców krajów biorących udział w zamęcie II wojny.

W ustaleniu dat oraz miejsc zdarzeń dużą rolę odegrały zachowane do dziś dokumenty potwierdzające pobyt Reginy Jadowskiej wraz z resztą rodziny w Związku Radzieckim. Dokumenty te oraz zdjęcia są dowodem na to, iż okrutna polityka deportacyjna prowadzona przez Związek Radziecki uderzała w każdego, kto w jakikolwiek sposób mógł stanowić dla niego rzekome zagrożenie, co - biorąc pod uwagę wspomnienia osób wywiezionych zgodnie z nią w głąb ZSRR - świadczy o jej absurdalności.

Jednym z elementów tej polityki był zamiar usunięcia polskości z zajmowanych rejonów, a przy okazji - nabycie taniej siły roboczej i wysłanie jej w tereny, które planowano eksploatować, jednak ze względu na ich klimatyczne i geograficzne położenie nie znajdowano w tym celu najemnych pracowników. (Głównie były to rejony północne, Kazachstan, Syberia).

W związku z tym - w efekcie czterech potężnych akcji deportacyjnych całe masy ludzi zostały przewiezione w głąb Rosji. Odbywało się to często w bardzo brutalny sposób, w wielu przypadkach ludzie byli siłą zabierani z domów, pozostawiając w nich dorobek całego życia, często - wielu pokoleń.

Dla rodziny autorki jak i dla wielu mieszkańców wschodnich kresów Polski początek roku 1940 oznaczał koniec ich dotychczasowego życia. Stawali się jedną z przeszkód na drodze Stalina do zagrabienia zajmowanych przez niego terytoriów, w związku z czym należało ich z drogi tej usunąć „oczyszczając” zajęty przygraniczny pas z Polską, na którym to właśnie Polacy stanowili elitę zajmując (co prawda tylko do 17 - go września 1939 r.) państwowe czy samorządowe stanowiska, należąc do aktywnie działających politycznie ugrupowań. W pierwszej więc kolejności to właśnie osoby aktywne w życiu politycznym i kulturalnym Polski w tych rejonach - opuściły je pod przymusem.

Dokładna liczba osób przymusowo przesiedlonych w głąb Związku Radzieckiego nie jest znana, szacuje się ją niekiedy nawet na około 1,2 mln osób[4], choć badania na ten temat są znacznie utrudnione ze względu na bardzo duże rozbieżności nawet w rejestrach pochodzących z tego samego okresu. 

Następne strony tej pracy spróbują zatem pokazać okrucieństwo i biedę, w jakiej przyszło spędzić rodzinie autorki wojenne lata, najpierw w syberyjskiej tajdze, później - w równie nieprzyjaznych kazachstańskich stepach.
 

Rozdział 1 - Wywózka z Sarn

Stanowisko ZSRR wobec ataku niemieckiego na Polskę mającego miejsce 1 - go września 1939 roku dla Polaków nie było proste do przewidzenia. Wierzyli oni, że strona radziecka zachowa neutralność, liczono też na pewną pomoc głównie w dostarczaniu broni.

Niemcy z kolei od początku przekroczenia polskich granic żądali od strony radzieckiej wypełnienia postanowień układu zawartego między nimi 23 sierpnia 1939 roku.[5] Tajny aneks związany z tym układem przewidywał podział Europy na niemiecką i radziecką strefę wpływów. Stalin zwlekał z natarciem na Polskę tłumacząc się brakiem dostatecznego przygotowania swojej armii do walk, jednakże w obliczu niemieckiej informacji z 8 - go września o zdobyciu Warszawy przystąpiono do końcowej fazy przygotowań do ataku.[6]

W nocie stwierdzającej rozbicie państwa polskiego, zajęcie jego stolicy i brak wieści o jego rządzie postanowiono, iż wszystkie dotychczas zawarte układy ze stroną polską tracą w skutek tych wydarzeń ważność. Co więcej, w dokumencie przedstawionym 17 - go września polskiemu ambasadorowi w ZSRR Wacławowi Grzybowskiemu stwierdzono, iż Związek Radziecki do wojny nie przystępuje, ale wobec upadku polskiego państwa podejmuje akcję, której celem jest zabezpieczenie losu ludności pokrewnej tj. Białorusinów i Ukraińców. Uznano to za akt „porządkowy” na terenie „niczyim”. Wobec odmowy przyjęcia przez ambasadora Grzybowskiego tego dokumentu - przesłano go do państw, z którymi ZSRR utrzymywał stosunki dyplomatyczne. Ambasadę polską w ZSRR polecono zlikwidować.

Władze radzieckie do opanowania wschodnich regionów Polski wyznaczyły armię składającą się z około 1 mln żołnierzy. W ślad za nią ruszyły oddziały NKWD[7], prowadzące akcję polityczną. Liczono również na pomoc ukraińskiej i białoruskiej ludności mieszkającej na terenach ówczesnej Polski.

11 października 1939 roku na terenach zachodniej Ukrainy, a następnego dnia na terenach białoruskich ogłoszono proklamacje wzywające do wyborów do Zgromadzeń Ludowych. Sfałszowane, przeprowadzone pod terrorem wybory stały się podstawą do wcielenia okupowanych ziem polskich do republik radzieckich - ukraińskiej i białoruskiej.

Na szeroką skalę dokonywano aresztowań oficerów Wojska Polskiego, Straży Granicznej, Straży Więziennej, funkcjonariuszy policji, działaczy politycznych i społecznych, ziemian, przemysłowców, handlowców i tych wszystkich, których podejrzewano o antyradziecką postawę.

Większość mieszkańców małego wołyńskiego miasteczka Sarny stanowiły rodziny osób bezpośrednio związanych z polskim wojskiem - rodzice, żony i dzieci żołnierzy i oficerów. Tu też zresztą znajdowały się wojskowe koszary i stacjonował wojskowy batalion.
Młodzież mogła uczęszczać do gimnazjum, szkoły krawieckiej lub rzemieślniczej, duża-przez mieszkańców Saren nazywana „rozrządową”- stacja kolejowa zapewniała sprawną obsługę pociągom jadącym w kierunku Kowla czy Warszawy oraz dawała zatrudnienie wielu mieszkańcom miejscowości. Poza koleją ludzie znajdowali tu zatrudnienie w szpitalu bądź sporym tartaku, w sądzie, w policji.

Rodzina, której ta praca dotyczy, mieszkała w niezbyt dużym, parterowym domu z ogrodem. Ojciec-Jerzy Szyło pracował w tartaku jako mechanik, jego dwie córki wyszły za mąż za oficerów Wojska Polskiego, dwaj synowie - Mieczysław (16 lat) i Klaudiusz (12 lat) chodzili jeszcze do szkoły. Żona Jerzego-Franciszka zajmowała się gospodarstwem domowym, pomagała córkom, których mężowie byli poza domem opiekować się dziećmi-Reginą (14 miesięcy) córką Zofii i Januszem (5 miesięcy) synkiem Walentyny.

Mąż Zofii (w randze porucznika) od 1936 roku stacjonował wraz ze swoim oddziałem w rejonach Karpat, strzegąc polskiej granicy w związku z rozruchami mającymi miejsce na terenach zamieszkiwanych przez Ukraińców. W momencie wybuchu wojny jego oddział został jednak odwołany w głąb Polski z zajmowanych przez siebie stanowisk. Podczas przeprawy przez Bory Tucholskie cały oddział wpadł w ręce Niemców i mąż Zofii wraz z częścią grupy został przewieziony do Niemiec, do międzynarodowego obozu dla jeńców - wojskowych Neuebrandenburg.

Przebywając w tym obozie praktycznie przez cały okres II wojny światowej opanował biegle język angielski, francuski i esperanto, nie mówiąc już o języku niemieckim. Z paroma osobami utrzymywał kontakt jeszcze po opuszczeniu obozu, do swej śmierci w 1982 roku korespondował z kolegą ze Stanów Zjednoczonych, z którym przyszło mu dzielić w obozie barak.

Niestety matka autorki nie wie, co w tym samym czasie działo się z mężem drugiej córki Jerzego - Franciszkiem.

Według relacji Zofii - jednej z córek Jerzego - nikt nie wiedział, czy przypadkiem i on wraz z rodziną nie znajduje się na jakiejś liście osób do wywózki, w związku z czym wiele rodzin - „dmuchając na zimne” - zaczęło wraz z początkiem roku 1940 robić zapasy jedzenia susząc chleb na suchary, gromadząc kaszę i inne nie psujące się produkty spożywcze. ”Według mamy - babcia (żona Jerzego - przyp. aut.) na samą wieść o wybuchu wojny zaczęła robić zapasy jedzenia susząc głównie kromki chleba i chowając je potem do worka[8].

Powody podawane (lub nie) przez NKWD w momencie zabierania całych rodzin z ich domów i wiezienia ich w głąb Związku Radzieckiego były absurdalne i w wielu przypadkach zupełnie nie miały pokrycia w rzeczywistości, wobec czego należało spodziewać się wszystkiego i przegotować na najgorsze.

Ta zapobiegliwość przydała się, gdy nocą z 11-go na 12-go kwietnia 1940 roku oficerowie NKWD pojawili się w mieście budząc mieszkańców poszczególnych domów i dając dwie godziny[9] na spakowanie potrzebnych rzeczy- czekali na nich z zamiarem przetransportowania ich na stację kolejową.

„Całą rodzinę obudziło łomotanie w drzwi i okno. Wszyscy w domu wiedzieli już, że to po nas. Dziadek otworzył drzwi i dwóch żołnierzy z karabinami weszło do środka. Dali nam dwie godziny na spakowanie się a widząc malutkie dzieci kazali wręcz zabrać jedzenie, bo- jak powiedzieli- przyda się nam. Aby uśpić trochę ich czujność babcia zrobiła im herbatę, którą jeden z nich pił przy stole i nie przeszkadzając się pakować patrzył tylko na mieszkańców. Drugi z odbezpieczoną bronią w ręku chodził po mieszkaniu wyrywając z rąk co cenniejsze rzeczy. Mimo tej kontroli moja mama z siostrą i tak ukryły w poszewkach na pościel wojskowe buty i mundury swoich mężów, dwa obrazy z Matką Boską (które zachowały się do dziś w naszym domu - przyp. aut.) a mama zabrała nawet, nie wiedzieć po co, swoją piękną suknię balową. Spakowano wszystko, co mogłoby być przydatne, obojętnie dokąd by nas nie zawieźli- jakieś ubrania, buty... Być może widok dwójki niemowląt skłonił żołnierzy do pozwolenia zabrania sporej ilości rzeczy. Dzięki maluchom to właśnie w becikach ukryto najcenniejsze rodzinne pamiątki.[10]

Pociąg podstawiony na tory po to, by przewieźć przesiedleńców składał się z ok. 40-tu wagonów, za ostatnim z nich była jeszcze lokomotywa, która pomagając tej z przodu uciągnąć zapakowane ludźmi wagony - pchała je z tyłu.

Wagon, do którego zaprowadzono część rodzin z Saren służył- jak i inne wagony w tym składzie - do przewozu bydła. O tym, że teraz mają one przewozić ludzi świadczyły małe, trójnogie piecyki ustawione po jednym pośrodku każdego wagonu oraz dziury wycięte w podłodze, w kącie, jako toaleta.

Po wejściu ostatniego „podróżnego” drzwi wagonów były zasuwane i zabijane deskami, wobec czego tylko przez szpary w drzwiach i ścianach można było zobaczyć, co się dzieje na zewnątrz.

Możliwe, że to strach przed wspólnym, nieznanym losem zaczął zbliżać do siebie ludzi zamkniętych w wagonach, wśród twarzy zaczęto szukać tych znajomych, sąsiadów. Sześć tygodni jazdy w tym samym wagonie służyło nawiązywaniu znajomości.

„Wśród znajomych osób stłoczonych razem z nami w tym wagonie była chora na gruźlicę żona pułkownika z Saren. Kobieta straszliwie rozpaczała, że nie zabrała z domu wszystkich lekarstw. Bała się śmierci najgorzej chyba z nas wszystkich, a przynajmniej okazywała to najgłośniej, zniechęcając wszystkich do jakichkolwiek optymistyczniejszych myśli.[11]

Według relacji matki autorki- wnuczki Jerzego, Reginy - tylko podczas dłuższych postojów pociągu jedna osoba z rodziny mogła pójść do parowozu po gorącą wodę („kipiatiok”), z którego to wrzątku starano się przygotować jakąś skromną strawę, korzystając z zabranych z domu zapasów. Zgodnie z relacją mojej matki zdarzały się sytuacje, że mieszkający w pobliżu stacji wynosili dla przewożonych chleb, surowe ziemniaki czy kaszę, można wtedy było zaoszczędzić trochę zapasów zabranych z domu.

Najgorzej wyglądała sprawa higieny - brak dostatecznej ilości wody uniemożliwiał mycie się czy też chociażby przepłukanie odzieży, w związku z czym momenty otwarcia wagonów na postojach były wyczekiwane z ogromnym utęsknieniem.[12]

„Mokre pieluszki po mnie i Januszku dziadek (Jerzy Szyło - przyp. aut.) owijał wokół siebie, na gołe ciało, pod koszulą, aby w ten sposób je wysuszyć. Mama opowiadała, że wszyscy w ich wagonie szczególnie zapamiętali moment, gdy ktoś przez szparę w drzwiach zobaczył tabliczkę odgraniczającą Europę od Azji i tak naprawdę, to dopiero wtedy dotarło do nich, że mają naprawdę mało szans na spotkanie swoich mężów, walczących gdzieś na wojnie[13].

To symboliczne minięcie granicy nie oznaczało jeszcze końca podróży.

Dopiero po wjechaniu w stepowe rejony Kazachstanu część wagonów została odczepiona, a ludzie znajdujący się w nich przewiezieni przy pomocy konnych zaprzęgów do okolicznych miejscowości, kołchozów.

Reszta składu pociągu pojechała dalej, w kierunku syberyjskiej tajgi.

Również i tym razem, na stacji końcowej sytuacja się powtórzyła: wozami zaprzężonymi w woły rozwieziono rodziny w różne miejsca: jedni trafili do kołchozów, inni do tartaków.

Rodzina Jerzego Szyło wraz z innymi rodzinami kolejne pięć dni spędziła na wozie. Błogosławiono zabrane z domu suchary, które w trakcie tej drogi były jedynym pokarmem. Brak wody dokuczał, gdyż woźnica niechętnie dzielił się swoimi zapasami z Polakami, zmuszając ich tym samym do topienia śniegu zalegającego wszystko wokół.

Droga przez las zdawała się nie mieć końca tak samo, jak i sam las. W ciągu tych kilku dni jazdy między drzewami co jakiś czas mijano ogrodzone sztachetami osady, jednak ta, która była im przeznaczona znajdowała się - jak mówili - chyba w samym środku tajgi. Dotarli do niej po prawie czterech dniach podróży przez las, przerywanej tylko czasem na odpoczynek dla zwierząt ciągnących wozy. Przywieziono ich do tartaku.[14]

W ten właśnie sposób sprawdziły się pesymistyczne przewidywania wielu Polaków. Bojąc się niemieckiego okrucieństwa, o którym wieści docierały do nich od wielu osób uciekających przed nim na wschód czuli się jakby trafili między młot a kowadło - z jednej strony wieści o niemieckim agresorze, z drugiej zaś - coraz wyraźniej okazywana niechęć ze strony ukraińskiej i białoruskiej ludności.[15]

Nikt z nich jednak nie przypuszczał zapewne, że przyjdzie im odnaleźć się w miejscu, o którego istnieniu nikt z nich nawet nie słyszał.


strony: 1, 2, 3, 4, następna »