Fragmenty
listu
kpt. Mikołaja Brzezickiego
|
Nigdy nie zapomnę stepów Kazachstanu
Wspomnienia Alicji Dawidowicz opracowane za jej zgodą przez Leszka
Parusa
„Życie ludzkie - to zagadka.
Piękne,
tragicznie pełne
Wspomnień i nadziei.”
Rok 1939. Mieszkamy w Łucku. 24 sierpnia żegnamy ojca,
odjeżdżającego pociągiem wojskowym do miejsca powołania(?).
Wrzesień. Pierwsze bombardowanie Łucka. Istne piekło,
ulice wymarłe, ogłuszające wybuchy, pożary. I w takim czasie, za duże
pieniądze udaje się mamusi wynająć dużą „landarę” i opuszczamy
Łuck ... Udajemy się do Młynowa, do rodzinnego domu ojca, gdzie czekają
na nas: dziadek - Józef Brzezicki i siostra ojca z rodziną.
„Uczymy się” życia bez ojca i czekamy na wiadomość
od niego. Wreszcie nadchodzi ten wymarzony dzień - list z Kozielska,
z niewoli - data listu: 30.12.1939 r.
Władza radziecka, wspierana przez miejscową ludność,
a w szczególności przez nacjonalistów ukraińskich i Żydów - komunistów,
w stosunku do mniejszości polskiej staje się wroga i agresywna.
Uwidacznia się to szczególnie w urzędach, szkołach i w sklepach.
W lutym 1940 roku dowiadujemy się o pierwszych
deportacjach. W nocy z 12-go na 13-go kwietnia i nas dopada ten los. Nie
zapomnę przeraźliwego stukania kolbami karabinów w okiennice. Z piętra
zbiega ciocia i przerażona pyta: „Kto tam?” Pada odpowiedź: „odkroj
dwiery! - my do Brzezickiej”. Po chwili wpada do sypialni dwóch
sowieckich wojskowych, jeden miejscowy Ukrainiec i jeden Żyd. Wszyscy
uzbrojeni. Mnie i siostrę postawiono pod ścianą. Jeden z wojskowych
wymierzył w nas karabin, a drugi i ich miejscowi pomocnicy przystąpili
do rewizji żądając od mamusi broni ojca. Jednocześnie wyznaczono pół
godziny na spakowanie niezbędnych rzeczy, ubranie się i sprzątnięcie
mieszkania. Na pytanie mamusi; a dokąd nas zabieracie? - pada odpowiedź:
jedziesz z dziećmi do męża, on tak sobie życzył. Cóż można spakować
w tak krótkim czasie i w ogromnym zdenerwowaniu?
Bardzo młody wojskowy - Rosjanin, podszedł do mamusi i
prawie płaczącym głosem powiedział: Ubierz dzieci ciepło, bierz
suchary i koniecznie pierzyny.
W ostatniej chwili przypomnieli sobie o dziadku
Brzezickim. Mimo naszych i cioci protestów, dokooptowali go do nas.
Furmanką, pod konwojem, przewieziono nas do miasta Dubna
i wpakowano do już przeładowanego wagonu bydlęcego. Na samo
wspomnienie, jeszcze dzisiaj odczuwam przeraźliwe zimno tej nocy, słyszę
nasz i innych ludzi płacz, szloch i jęki.
W wagonie było duszno, ciasno i prawie ciemno, gdyż
tylko jedno, górne, okratowane okienko wpuszczało odrobinę światła.
Ta „gehenna” trwała około trzech tygodni. Po przejechaniu gór
Uralskich, od czasu do czasu otwierano drzwi wagonu i pozwalano udać się
do parowozu po „kipiatok”. Jakież było moje zdziwienie, że tu nie
tylko jest „inny zapach i gęstość” powietrza, ale też inaczej
brzmi gwizd pociągu. Jeszcze wówczas nie wiedziałam ile razy sytuacje,
rzeczy, ludzie i przyroda zadziwią mnie!
Nadeszła noc naszego przeznaczenia. Noc bardzo mroźna i
bardzo zimna.
Tuż przed wjazdem do Pietropawłowska (północny
Kazachstan) wyładowano nas w szczerym stepie. Rano podjeżdżały ciężarówki,
na które znów nas załadowano i wieziono w nieznane. Po przejechaniu
stepem ponad 100 km, znów wyładowano nas w środku wioski. Był to kołchoz
- Dimitrowka. Tu przewodniczący kołchozu wyznaczył każdej rodzinie
zakwaterowanie. Nam, wraz z panią Tomaszewską, jej synem i jej rodzicami
przypadł pokój przy rodzinie miejscowych kołchoźników. W pokoju bez
podłogi, ale za to z tzw. piecem koreańskim mieszkało nas osiem osób.
Ludności miejscowej początkowo nie widzieliśmy (mieli
zakaz pokazywania się), natomiast dzieci - pionierzy rzucali za nami czym
się dało. Obdarzali nas również wyzwiskami. „Paljaki polskije sabaki,
burżuje, krwiopijcy” itp. były na porządku dziennym. Nie trwało to
jednak długo. W tym nieszczęściu mieliśmy odrobinę szczęścia, że
trafiliśmy do wsi zamieszkałej przez Rosjan, Niemców, Ukraińców,
Polaków, Cyganów, Koreańczyków. Inni, co trafili do wsi kirgiskich lub
kazachskich nie zostali zaakceptowani. Byli oni ignorowani i izolowani.
Po wybuchu wojny niemiecko - rosyjskiej w 1941 roku, do
tej „wieży Babel” dowieźli jeszcze Czeczeńców, Inguszów i
Czerkiesów.
Początkowo żyliśmy z wymiany rzeczy przywiezionych z
Polski. Do pracy nie brano nas w obawie, że jako wrogowie Związku
Radzieckiego możemy dopuścić się dywersji. Przywiezione z Polski
rzeczy „topniały” w szybkim tempie, bo jeść się chciało.
Wobec takiego stanu, spośród Polaków powołano
delegację, w skład której weszli: p. Jakubowski, p. Tomaszewską i p.
Gadziemba. Delegacja ta udała się do Rady Kołchozu z petycją
przydzielenia nam pracy. Owszem, pozwolono nam pracować (dzieciom też)
na różnych stanowiskach fizycznych za 200 gram chleba (za dniówkę).
Czas trwania pracy: od wschodu do zachodu słońca, czyli praktycznie 12
godzin. O dopuszczeniu nas do pracy, „predsiedatiela” przekonali
brygadziści - Koreańczycy. Jak się okazało byli oni bardzo wrażliwi
na ludzkie nieszczęście, jako że sami w czasie deportacji doznali biedy
i upokorzeń. Z czasem i inne narodowości nabrały przekonania, że
Polacy godni są zaufania i szacunku.
Rozpoczęło się lato. Posłano nas w pole do pielenia
zboża, grabienia siana i jego zwózki. Ta pora roku przeminęła bardzo
szybko. Z każdym dniem czuliśmy się bardziej zmęczeni. Z wioski na
pole chodziliśmy pieszo - blisko 10 km w jedna stronę. W ciągu dnia
ogromny upał, oślepiające słońce, deszczu jak na lekarstwo (3-4 razy
w ciągu lata) i dla kontrastu bardzo zimne noce. Niedożywieni,
pozbawieni owoców, warzyw i cukru zaczęliśmy zapadać na różne
choroby. Awitaminoza, malaria, kurza ślepota, szkorbut zaglądają do nas
coraz częściej.(...) Jesień trwała bardzo krótko. Żniwa i zwózka płodów
rolnych odbywała się w pośpiechu. Całą jesień przyjeżdżały ciężarówki
wojskowe i wywożono zboże na potrzeby wojska.
Już w pierwszej dekadzie października zaczyna padać śnieg
i z każdym dniem wzmaga się mróz. Pod koniec października zaczynają
się burzany.
Pierwsze Boże Narodzenie smutne, tragiczne, bez
bliskich, bez choinki, bez pasterki...
Już drugi rok naszego wygnania. Zima roku 1941. Nasz
wioska to olbrzymia śnieżna góra. Dziwny świat. Straszne śnieżne
burzany są zarazem zapierającym dech zjawiskiem przyrodniczym. Po
burzanie - cisza, przeraźliwie jaskrawe światło słoneczne i
skrzypienie śniegu pod stopami. Z odległości kilometra można liczyć
cudze kroki. Ta góra śniegu nie jest wcale taka zła. Dzięki tej śnieżnej
pierzynie można w domu wytrzymać, bo któż przy temperaturze minus 40
stopni był w stanie ogrzać mieszkanie zgromadzonym „kiziakiem” lub
suchym piołunem. Dziwny duet, wiatr głośno „wyje” na dworze i wyją
także wilki, tuż przy sterczącym ze śniegu kominie. Zmyślne
stworzenia. Latem ubarwione normalnie, zimą zmieniają kolor futra na biały.
Zbliża się Wielkanoc. W ciągu dnia chodzimy do pracy
na tzw. „sniegozadierżanije”, a wieczorem w wielkiej tajemnicy
zbieramy się na odmawianie drogi krzyżowej lub organizujemy wieczory
poezji i śpiewu pieśni patriotycznych. Panie z wielką powagą wywołują
duchy. Muszę przyznać, że odpowiedzi duchów były całkiem logiczne.
Wielkanoc. Na świąteczne śniadanie mamy kawałek
autentycznego chleba, odrobinę soli i dwa jajka. Mamy również od p.
Gdulewiczowej wodę święconą, którą pani Tomaszewska świeci nasze
wiktuały. Odmawiamy pacierz i w wielkim skupieniu dzielimy się „święconką”,
życząc sobie nawzajem spędzenia następnych świąt w Polsce. Niestety
- i następne, i dalsze trzy Wielkanoce spędzimy podobnie, na obcej
ziemi. Na śniadaniu są: nas 4 osoby, pani Tomaszewska z synem i
rodzicami, Tadzio Lis z matką oraz miejscowa sąsiadka, która była
deportowana w roku 1936 gdzieś spod granicy polsko rosyjskiej.
Z 15-go na 16-go kwietnia nastąpiła odwilż. Śnieg
tajał trzeszcząc niesamowicie, a całość uzupełniał niesamowity
deszcz. Pływamy nie tylko na dworze, ale i w mieszkaniu. Nic dziwnego,
dachy z desek przysypanych 10 centymetrowa warstwą ziemi. W pierwszych
dniach maja już nic nie wskazuje na to, że kiedykolwiek był śnieg i
padał deszcz. Ziemia sucha, a step pokrywa się trawą przypominającą długie,
puszyste pióra. Step faluje. Dużo kwiatów. Nad stepem unoszą się duże
wielobarwne motyle. Ten maj przynosi wiele zmian w moim życiu. Opuszcza
nas dziadziuś - wraca na Wołyń. (umiera przed nastaniem Nowego Roku). W
maju też zaczynam ubiegać się o tzw. pracę ciężką, pozwalającą na
otrzymywanie 400 gram chleba dziennie. Powód? Siostra Irena po zatruciu
organizmu zaczyna poważnie chorować na serce a mamusia musi na jakiś
czas (trwało to cztery lata) przerwać pracę i o ile ją podjąć to
tylko lekką, za 200 gram chleba.
W czerwcu spełnia się moje marzenie. Po podpisaniu
pisma, w którym zobowiązałam się dbać o przydzielone mi zwierzęta -
dostałam dwie młode, nie znające jarzma krowy oraz wóz skrzyniowy
zwany przez miejscowych „bastarka”.
Ileż wylałam łez i ile nocy nie przespałam - wie
tylko Bóg i ja. Uczę krowy chodzić w jarzmie, ale i ja uczę się
obchodzić z rogacizną. (...) Otrzymałam pracę dwuzmianową: orka, wożenie
siana i zboża.(...)
Czas pokazał, że pierwsze dwa lata „wygnania” to
tylko wstępne hartowanie pod każdym względem - tak fizycznym jak i
psychicznym.
Czerwiec 1941 roku. Wybuch wojny rosyjsko - niemieckiej.
Ogarnia nas radość i nadzieja na myśl o rychłym objęciu aresztowanych
i nas amnestią i nadzieja na utworzenie Polskiej Armii pod dowództwem
generała Sikorskiego.(...)
Luty i marzec 1943 roku to nowy cios dla nas. Polacy
(urodzeni do 1927 roku) zostali wezwani do Bogdanówki (ok. 40 km od
Dimitrowki) celem odebrania rosyjskich paszportów. Ponieważ wszyscy
zdecydowanie odmówili ich przyjęcia, toteż zostali potraktowani bardzo
źle i powiadomieni o ewentualnym wywiezieniu do łagrów. Ogarnęła nas
panika. Już tego dnia wieczorem, po powrocie z Bogdanówki rozpoczęliśmy
starania o chleb i ciepłą odzież na drogę. Niestety, nikt nie był w
stanie nam pomóc. Nawet zaprzyjaźnione z nami rodziny kołchoźników.
Oni też prawie nic nie posiadali. W zastraszeniu i w ogromnej niepewności
trzymano nas do maja, do czasu powstania Polskich Sił Zbrojnych w
Sielcach nad Oką. Nastąpiła wyraźna zmiana (na lepsze) w traktowaniu
nas.
Po Wielkanocy 1944 roku nasze panie: Julia Wronowa, pani
Walczuk i pani Tomaszewska postanowiły (za zgodą naszych mam) uzyskać
zgodę miejscowych władz na przygotowanie akademii z wyeksponowaniem
akcentów patriotycznych. To co wydawało się niemożliwym, stało się
możliwe. Świetlica szkolna „pękała w szwach”. Na widowni zasiedli
ludzie starsi, młodzież i dzieci. My wygnańcy czuliśmy się dumni.
Czuliśmy się zwycięzcami. Akademię rozpoczęliśmy hymnem polskim,
następnie był polonez, mazur, krakowiak, piosenki wojskowe i harcerskie,
wiersze, a na koniec „Boże cos Polskę”. Jeszcze dziś, po tylu
latach płaczę na wspomnienie tego co się działo. Ogromny aplauz,
nieskończenie długie brawa, wiwatowanie, płacz i śmiech. Jednym słowem
euforia. Podobny sukces osiągnęliśmy podczas drugiego dnia Bożego
Narodzenia. Myślę, że na tę „pobłażliwość” w stosunku do
naszego programu wpływ miało tworzenie się Armii Polskiej, powstanie
Związku Patriotów Polskich i przykłady naszego patriotyzmu. Niestety,
pod względem fizycznym i psychicznym z każdym dniem byliśmy słabsi.
Niedożywieni, wyczerpani chorobami i pracą, błagaliśmy Boga o
wytrwanie, bo gdzieś na dnie serca tliła się nadzieja, że nastąpią
zmiany na lepsze.(...)
Dokładnych dat już nie pamiętam, ale w drugiej połowie
1945 roku wybrana spośród nas czteroosobowa delegacja udała się do
Kiellerówki po przydział pomocy UNR-owskiej. Był to tłuszcz, olej,
cukier w kostkach i czekolada. Każda rodzina coś dostała. Szybko
staraliśmy się dokonać wymiany z kołchoźnikami na mleko, mąkę lub
zboże. Drugi przydział otrzymaliśmy w lutym 1946 roku. W delegacji
znalazłam się i ja. Po drodze docierały do nas różne wiadomości na
temat naszego ewentualnego powrotu do kraju. Pomimo ogromnego mrozu, śniegu
do pasa, towarzystwa zgłodniałych wilków - postanowiliśmy bez
odpoczynku wracać z zasłyszanymi wiadomościami do Dimitrowki. Wraz ze
mną był pan Jakubowski (nasz mąż zaufania) i Zbyszek Mordec. Byliśmy
okropnie przemarznięci i opuchnięci. Ja rozchorowałam się i do naszego
wyjazdu nie byłam w stanie pójść do pracy. Otrzymałam za to pisemną
naganę z groźba potrącenia jakiejś ilości zboża za każdy dzień
nieobecności w pracy. Ogromnie żałuję, że ten „historyczny”
dokument zagubiłam.
W marcu 1946 roku dobry Bóg pozwolił nam na dobre pożegnać
nieprzychylny dla nas klimat i kraj. Nie opuszczał nas jednak żal na myśl,
że opuszczamy przychylnych nam ludzi. W dniu naszego wyjazdu miejscowa
ludność otrzymała dzień wolny od pracy, by mogła nas pożegnać i
odprowadzić. A odprowadzali nas nawet do 20 km z pieśniami na ustach. Do
Bogdanówki, na pierwszy nocleg odwieziono nas saniami. Stąd samochodem
do Pietropawłowska, a dalej pociągiem.
Jechaliśmy, a właściwie w naszym przypadku wlekliśmy
się i wciąż nie mogliśmy uwierzyć, że to nasz prawdziwy powrót. Tym
razem drzwi wagonu mieliśmy otwarte. W każdym miejscu zatrzymania się
pociągu mogliśmy wyskoczyć z niego na ziemię, pochodzić i porozmawiać
z przypadkowo spotkanymi ludźmi. Nie przewidzieliśmy, że miejscowa
ludność (aż do przejechania Uralu) będzie błagać o odrobinę chleba.
Dawaliśmy wszystko co jeszcze mieliśmy.
W Brześciu żegnaliśmy z ogromna ulgą Związek
Radziecki, a na pierwszej polskiej stacji padliśmy na kolana całując
polską ziemię. „Okropnie” płakaliśmy ze szczęścia.
Nasz transport dotarł do Szczecina. Zostaliśmy
ulokowani na Wałach Chrobrego. I tu zaczął się nasz drugi koszmar. Ale
to już zupełnie inny temat.
Alicja Dawidowicz
Opracowania i skrótów za zgodą Pani Alicji
Dawidowicz dokonał Leszek Parus
|