|
Witaj nam Polsko!
Wspomnienia Anny Szafałowicz z domu Jatkowska
Moje wspomnienia zacznę zwrotką wiersza nieznanego mi autora, również zesłańca tęskniącego za swoim rodzinnym domem, pozostawionym nagle w dalekiej i pięknej Ojczyźnie, którą była i jest Polska.
“...Śpiewa ci obcy wiatr,
Zachwyca piękny świat, a serce tęskni.
Bo gdzieś daleko stąd,
Został rodzinny dom, tam jest najpiękniej...”
Moją rodzinną miejscowością i najpiękniejszym miejscem na ziemi, jakie zapamiętałam jako dziecko, była osada Popławce w powiecie Grodnieńskim. Tu się urodziłam w 1931 roku. Tu również urodziła się trójka mego rodzeństwa: w 1934 r. brat Stanisław, w 1937 r. jedyna moja siostra Klementyna, a w miesiącu wybuchu wojny w 1939 r. mój najmłodszy brat Mieczysław. Do dzisiaj mam w oczach nasz piękny rodzinny dom. Murowany i obszerny, obsadzony prawie dookoła kwiatami, pachnącymi krzewami i dużą ilością różnorodnych drzew owocowych. Szczególnie pięknie było tu na wiosnę i w jesieni. Wszystko mieniło się tęczą kolorów. Na podwórku stała staropolska studnia z żurawiem. Niedaleko domu mieliśmy spory staw, bogato zarybiony, więc świeża ryba była stałym elementem naszego rodzinnego jadłospisu.
Moje szczęśliwe dzieciństwo, nie trwało długo. 17 września 1939 r. po wkroczeniu Armii Czerwonej los naszej rodziny został przesądzony. Ojciec Hieronim Jatkowski, który walczył z bolszewikami w latach 1919 – 1920 jako legionista Marszałka Józefa Piłsudskiego był osadnikiem wojskowym i aktywnym działaczem “Strzelca”. Nic dziwnego, że po wkroczeniu armii sowieckiej, w ślad za nią oddziałów NKWD, we wrześniu 1939 r. od razu został aresztowany jako szczególnie niebezpieczny dla państwa sowieckiego. Został skazany wyrokiem Trybunału Wojskowego NKWD na karę 8 lat łagrów i jak się później okazało, znalazł się w Siedeinłagrze w okolicach Archangielska. Dom nasz, jak gdyby opustoszał, pomimo że z sześcioosobowej rodziny ubyła tylko jedna osoba. Czekaliśmy z sąsiadami, co stanie się z nami, jaki czeka nas los. Upłynęło niewiele czasu od pierwszych aresztowań i mordów dokonywanych przez NKWD, gdy nadszedł pamiętny dla nas wszystkich wczesny ranek 10 lutego 1940 roku. Załomotano kolbami karabinów w drzwi naszego domu. Zbudzeni ze snu staliśmy przerażeni i odrętwiali ze strachu, a oni przewracali wszystko w domu do góry nogami. Przeprowadzali szczegółową rewizję, krzyczeli, aby wydać im schowaną broń. Przewracali meble i wyrzucali na podłogę książki, dokumenty i pamiątki rodzinne. Później rozkazali mamie ażeby szybko zapakowała najpotrzebniejszą odzież dla nas małych dzieci, wzięła trochę żywności i ażebyśmy wszyscy wyszli przed dom. Wsadzono nas do stojących przed domem sań. Zawieziono nas do szkoły w miejscowości Hołynce, w której zrobiono punkt zbiorczy zsyłanych rodzin polskich. Cały dzień zwożono kolejne rodziny. Dopiero następnego dnia o świcie, ruszyła do najbliższej stacji kolejowej w Brzostowicy długa kolumna sań eskortowana przez uzbrojonych NKWD-zistów. Stały tam już wagony towarowe, do których i nas załadowano. W naszym wagonie było już kilka rodzin wcześniej przywiezionych. Udało nam się znaleźć kąt na pryczy z desek. Przez długi czas, w zasadzie aż do ruszenia transportu, słychać było głośny lament i płacz dzieci oraz jęki ludzi starszych i chorych. Wszechobecny płacz, przeplatany był żarliwymi modlitwami i pieśniami religijnymi. Głównym elementem wagonu był mały żelazny piecyk na środku wagonu i trochę węgla przy nim. Na obu pryczach z dwóch stron leżało po kilka snopków słomy, a w rogu otwór w podłodze służący za ubikację. Małe okienka pod dachem okratowane były drutem kolczastym.
Transport ruszył na wschód, w miarę oddalania się od polskich granic, mróz i chłód stawał się coraz większy. Od czasu do czasu pociąg zatrzymywał się, wartownicy z hukiem otwierali zaryglowane drzwi. Do dzisiaj brzmią w moich uszach okrzyki wartowników “poskariej, pobystriej, tri czeławieka za wodoj”. Ile dni jechaliśmy tego nie wiem, ale na pewno jechaliśmy bardzo długo. W końcu przywieziono nas do Ałtajskiego Kraju, do tajgi w Krajuszuńskim rajonie. Nasz 25 spec uczastok składał się z kilku baraków, zbudowanych z grubych sosnowych kloców, uszczelnionych mchem oraz z kilku niedużych drewnianych domów zajmowanych przez rosyjskie rodziny stanowiące załogę obozu.
Już po dwóch dniach, wszyscy dorośli Polacy zostali wysłani do pracy przy wyrębie tajgi i obróbce ściętych drzew w niedużym prymitywnym tartaku. Przywiezionym zesłańcom, kategorycznie zabroniono oddalać się od uczastka, którego naczelnikiem był Rosjanin Witoszkin. Po roku naszą rodzinę przydzielono na 41 uczastok w tym samym Krajuszyńskim rajonie. Tutaj 24 kwietnia 1942 r. z głodu, wycieńczenia i ciężkiej ponad ludzkie siły pracy, zmarła nasza czterdziestopięcioletnia mama Antonina. Zostaliśmy sami, czworo małych dzieci. Cały ciężar opieki nad trojgiem młodszego ode mnie rodzeństwa, spadł na barki – jedenastoletniej dziewczynki, jaką wtedy byłam.
Ostatnie słowa mojej mamy skierowane do mnie, “Ty jesteś najstarsza, zaopiekuj się młodszym rodzeństwem” - pamiętam te słowa do dzisiaj. Przez całe życie starałam się zawsze być pomocną siostrze i obu braciom. Wspólnie z sąsiadami pochowaliśmy naszą mamę na prowizorycznym cmentarzu pod lasem w uczastku, gdzie leżeli już inni polscy zesłańcy.
Trzyletni Mieczysław, pięcioletnia Klementyna, ośmioletni Stanisław i ja, w tych tak trudnych dla nas sierot chwilach, zaznaliśmy dużo troski i matczynej opieki ze strony pani Marii Zaniewskiej – naszej przedwojennej sąsiadki. Ta wspaniała kobieta, która sama opiekowała się swoją czwórką dzieci, przyjęła nas do swego jedynego pokoju w baraku. Było nas razem 9 osób, ośmioro dzieci i nasza jedyna opiekunka pani Zaniewska. Doglądała nas i dbała o nas jak mogła. Chociaż również musiała pracować w tajdze, Bóg dał, że nie umarliśmy z głodu. Pamiętam, że otrzymywaliśmy jakieś niewielkie porcje jedzenia z działającego na uczastku przedszkola tzw. “jaśli”. W lecie chodziliśmy do lasu kopać tzw. “saranki” – cebulki roślin nadające się do zjedzenia. Zbieraliśmy opał potrzebny do ogrzania naszego pomieszczenia w baraku.
Jesienią 1934 r. nasza opiekunka, pani Zaniewska załatwiła nam skierowanie do polskiego Domu Dziecka, gdzie niebawem nas zawiozła. Znaleźliśmy się w prawdziwym polskim Domu Dziecka w Zudiłowie. Tutaj było nam całkiem znośnie. Mieliśmy każdy swoje łóżko do spania, trzy posiłki dziennie oraz przyzwoite ubranie. Pierwszym dyrektorem Domu Dziecka był Rosjanin Nikołaj Fiodorow. Początkowo wychowankami naszego Domu były zarówno dzieci polskie, jak i rosyjskie. Wśród wychowawców były tylko dwie Polki (Panie Jadwiga Lohman i Nadzieja Szczucka). Bardzo lubianą była dwudziestoletnia wychowawczyni Żenia Szałajnikowa – Rosjanka. Gościliśmy ją swego czasu u nas w Polsce, a na jej zaproszenie kilkoro z nas, jej wychowanków było podejmowanych przez nią w Leningradzie.
Po objęciu kierownictwa naszego Domu przez Polaka – Wacława Przelaskowskiego, dzieci rosyjskie zostały przeniesione z naszego Domu do rosyjskiego Domu Dziecka. Niebawem zjawili się w naszym Domu również polscy wychowawcy i nauczyciele. Byli to Polacy, których za odmowę przyjęcia obywatelstwa sowieckiego zwolniono z więzień. Wychowankowie naszego Domu w Zudziłowie nie nudzili się w nim. Dom miał gospodarstwo pomocnicze, składające się z 15-tu ha ziemi, 5 koni, 4 krów i 20 owiec. Było czym się zajmować. Ponadto uczyliśmy się w polskiej szkole. Czas mijał szybko, nadszedł 1946 rok i zbliżał się czas powrotu do Ojczyzny. Wszyscy żyliśmy tym bardzo intensywnie. Panowała wielka radość i entuzjazm. Pisaliśmy swoje pamiętniki, wpisywaliśmy się nawzajem do nich, utrwalaliśmy na piśmie nasze przeżycia. Swój pamiętnik z wielu wpisami moich koleżanek i kolegów, przechowuję jak relikwiarz do dzisiaj. Pomiędzy różnymi wpisami do mojego pamiętnika znalazłam wiersz:
Witaj nam Polsko!
Z dalekiej Syberii jak ptaki zbłąkane
Wracamy do Ciebie Ojczyzno kochana,
Niesiemy Ci serca i myśli stroskane,
I ręce gotowe zabliźnić Twe rany.
Przetrwaliśmy wichry i wojenne burze,
Przetrwaliśmy tajgi, szachty i stepy.
Dziś nic nam nie straszne i chcemy Ci służyć,
Wszystkim cośmy zdobyli na ziemi dalekiej.
Niesiemy Ci Polsko i serca i głowy,
I wszystkie swe siły z radością oddamy,
Aby nasza praca jak lek balsamowy,
Pomogła uleczyć ciężkie Twe rany.
Witaj nam Polsko Ojczyzno nasza miła,
I nie gardź naszymi chęciami dobrymi,
Bo jeszcze jesteśmy młodzi, a w młodości siła,
Której nie nastraszy żaden wróg pętami.
Przyjmij nas Ojczyzno jak matka rodzona,
Przyjmij na swe łono dzieci kochane,
I przytul nas mocno do swego serca
Kojąc nasze dusze tęsknotą wezbrane.
Do Polski powróciliśmy z Zudiłowa 4 lipca 1946 roku. Przez dwa tygodnie przebywaliśmy w punkcie rozdzielczym w Gostyninie, skąd trafiliśmy do zorganizowanego dla nas sierot z zesłania, Dom Dziecka Nr 2 w Kwidzynie. Trójka mojego młodszego rodzeństwa, ze względu na jej zły stan zdrowia, bezpośrednio z Gostynina trafiła na leczenie do Sanatorium w Rabsztnie. Po półrocznym pobycie i kuracji w sanatorium, przewieziono ich do Kwidzyna, gdzie znów stanowiliśmy jedną zgraną rodzinę.
Od tamtej pory minęło już wiele lat. Wszyscy już dawno prowadzimy samodzielne życie. Pozakładaliśmy własne rodziny, jesteśmy już babciami i dziadkami. Pomimo, że mieszkamy w różnych miejscach, często spotykamy się przy różnych okazjach. Czujemy się jak jedna wielka i kochająca się rodzina. Tragiczna przeszłość scementowały nas i staramy się wpoić wyznawane przez nas wartości naszym dzieciom i wnukom.
Anna Szafałowicz z domu Jatkowska
|