|
Z nieludzkiej ziemi ...
Wspomnienia Zygmunta Parusa
Pochodzę z Gniezna. W 1936 roku rodzice wraz ze mną i młodszym bratem wyjechali do Kostopola na Wołyń. Ojciec pracował w kamieniołomach “Janowa Dolina”. Po wybuchu w 1939 r. II Wojny Światowej, ojca powołano do rezerwy policji w Kostopolu. Po napaści 17 września wojsk sowieckich na wschodnie tereny Polski, ojciec z całym składem posterunku policji został aresztowany i wywieziony do obozu w Ostaszkowie. W pierwszych dniach kwietnia 1940 r. wtargnęło do naszego mieszkania czterech NKWD-zistów. Przeprowadzili rewizję i kazali matce spakować się w ciągu pół godziny. Na dworze stała furmanka. Zapakowaliśmy pościel, ubrania i trochę żywności. Zawieziono nas na stację kolejową. Tam stały wagony towarowe. Wepchnięto nas do wagonu, w którym było już kilka rodzin. Staliśmy jeszcze kilka dni w celu uzupełnienia transportu. Ruszyliśmy do Równego, gdzie przeładowano nas do wagonów szerokiego toru. Wagony były pozamykane, okna z drutami kolczastymi. Co kawałek stał wartownik (krasnoarmiejec). Po przeładowaniu transport ruszył w głąb ZSRR do Kazachstanu. Podróż była bardzo trudna. W podłodze wagonu starsi mężczyźni wyrąbali dziurę, która służyła za ubikację. Co parę dni dawano nam gorącą wodę (kipiatok). Po około dwóch tygodniach dotarliśmy do stacji, której nazwy nie pamiętam. Była to wysoka skarpa na której zatrzymał się pociąg. Obok był duży plac porośnięty małą, zieloną trawą. Wyładowano wszystkich. Po krótkim czasie podstawiono samochody ciężarowe. Załadowano nas po cztery rodziny i ruszyliśmy w stepy Kazachstanu. Drogi polne, mało uczęszczane. Rzeki – z braku mostów - przejeżdżaliśmy po wyłożonych kamieniach. Dowieziono nas do kołchozu kilkanaście kilometrów od miasteczka Denisówka nad rzeką Toboł. Zakwaterowano nas u kołchoźników, w większości Ukraińców. Każdy miejscowy kołchoźnik dostał polską rodzinę. Mama rozpoczęła pracę przy owcach. Ja z bratem i miejscowymi dziećmi chodziliśmy na ryby. Jesienią 1940 roku przewieziono nas do sowchozu Woroszyłowskiego, w większości zamieszkałego przez Kazachów. Wieziono nas wozami drabiniastymi zaprzężonymi w woły. Na miejsce dotarliśmy późnym wieczorem, gdy w wiosce wszyscy już spali. Przenocowaliśmy w miejscowej szkole. Następnego dnia zakwaterowano nas po trzy rodziny do jednego pomieszczenia. Domy ulepione z gliny pokryte były trzciną, popiołem i gliną. Wewnątrz stała tylko ulepiona z gliny kuchnia do gotowania. Mama rozpoczęła pracę przy bydle w oborze. Zimę przeżyliśmy wymieniając ubrania na żywność. Z ciekawości podam, że za garnitur ojca, mama dostała wiaderko pszenicy i trochę słoniny. Takie wymiany dokonywane były potajemnie. Dziennie robotnik dostawał 30 dkg pszenicy, zaś niepracujący 15 dkg. Z
początkiem roku szkolnego 1941 chodziłem do szkoły. Ukończyłem czwartą klasę. Początkowo było znośnie. Mieliśmy książki i zeszyty. Stare, ale dawaliśmy sobie radę. W 1942 roku sytuacja pogorszyła się. Były kłopoty z uzyskaniem atramentu. Robiliśmy go z ołówków kopiowych. Pisaliśmy na czym kto mógł... marginesach starych gazet, książek.
Jesienią 1942 r. mamę zabrano do więzienia. Zostaliśmy z młodszym bratem pozostawieni na pastwę losu. Błąkaliśmy się jak bezdomne koty, głodni i na wpół nadzy. Po aresztowaniu mamy zacząłem pracować. Początkowo nieoficjalnie. W 1943 roku zatrudniono mnie jako pracownika stałego. Mam ten fakt poświadczony dokumentem z archiwum w Kustunaju. Pierwszą moja pracą było grabienie siana za kosiarkami. Dano mi grabiarkę i konia tak dużego, że nie mogłem założyć mu chomąta. W tej czynności pomagali mi starsi koledzy.
Późną jesienią przydzielono mnie do pracy w oborze, przy bydle. Była to bardzo ciężka praca. Codziennie wywoziłem obornik i przywoziłem siano do karmienia bydła. W oborze jednak było cieplej. To wszystko za 30 dkg zboża dziennie. Dni były krótkie. Chodziliśmy więc do pracy po ciemku i po ciemku wracaliśmy do zimnego pomieszczenia, gdzie nie było czym napalić i czego ugotować. Przydział zboża należało zetrzeć na żarnach, które posiadali tylko miejscowi. Ja, czternastoletni chłopak z jedenastoletnim bratem byliśmy osamotnieni. Zostawiono nas na pastwę losu. Nie zabrano nas do sierocińca jak to uczyniono z innymi sierotami. Moim pragnieniem było najeść się do syta i umrzeć. Wiosna zaczynała się w kwietniu. Już było lżej. Za pracę w polu otrzymywaliśmy trzy razy zupę i pół kilograma chleba dziennie. Praca była bardzo ciężka. Przydzielono mi pług i dwie pary wołów. Woły po zimie były wycieńczone. Padały podczas pracy. Nie mogłem sobie z nimi poradzić. Takie problemy mieli jednak wszyscy koledzy. Starszych osób nie było. Wszystkie prace wykonywała młodzież. Co jakiś czas przypędzano nam jałowe krowy. Były prawie dzikie. Należało je złapać i ujarzmić. Ile łez wylałem przy ujarzmianiu krów – nie wiem. Pewnie mógłbym nieraz się w nich wykąpać. Przy tej czynności straciłem oko. Prace wiosenne wykonywaliśmy w tzw. brygadach wiosennych. Wywożono nas kilka kilometrów od wioski. Mieliśmy do spania barak na kółkach i kuchnię polową. Po kampanii siewnej rozpoczynaliśmy sianokosy. Jako czternastolatek dostałem kosiarkę i dwie pary dzikich krów. Należało je nauczyć pracy w zaprzęgu i kosić. Po wykonaniu nakreślonej normy otrzymywało się 10 dkg chleba dodatkowo. Normę trudno było wykonać, gdyż co jakiś czas ją podnoszono. Praca ta trwała do listopada, do pojawienia się pierwszego śniegu. Śnieg nie topniał, leżał aż do kwietnia. Pokrywa śnieżna była bardzo gruba. Gdy nadeszła burza śnieżna (buran), to tak zasypało wioskę, że trudno było odróżnić czy idzie się po ziemi czy po dachach chałup. Przy zabudowaniach były przybudówki z trzciny z dziurą w dachu zatkaną sianem. Przez nią wychodziło się i odkopywało. Kopało się tunele śnieżne po kilkanaście metrów.
Latem 1944 roku w czasie sianokosów zachorowałem na malarię. Trzęsło mną. Miałem na przemian wysoką gorączkę i dreszcze. Stan ten trwał około trzech miesięcy. Pożółkłem jak wosk, byłem bardzo słaby, wycieńczony. Zawieziono mnie wówczas do odległego o 20 km lekarza. Lekarza nie zastaliśmy. W drodze powrotnej zastała nas burza z piorunami. Schować się nie było gdzie. Jak okiem sięgnąć tylko step i step. Osiedle od osiedla oddalone o 15 – 20 km. Po przyjeździe do domu dostałem ataku. Myślałem, że to już koniec. Po pewnym czasie gorączka zaczęła ustępować i zaczynałem powoli dochodzić do zdrowia. Młody organizm zwalczył chorobę. Chorowałem również na szkorbut. Prawie wszystkie zęby mi powypadały.
Jednego roku pasłem bydło w stepie. Było to w odległości 15 – 20 km od wioski. Stała tam do spania chatka wykonana z darniny. Pracowały dwie kobiety i mężczyzna będący “szefem” grupy. Ludzie ci byli narodowości kazachskiej. Otrzymałem do wypasu stado liczące około 120 krów i 80 cielaków. Krowy cieliły się w stepie. Niekiedy i cztery dziennie. Musiałem stada tego doglądać i pilnować przed podchodzącymi po cielaki wilkami. Gdy wilki podchodziły do stada, krowy zbijały się w ciasny krąg biorąc do środka cielęta. Ja z duszą na ramieniu przy stadzie. Najgorszą jednak udręką był głód i wszy, które chodziły po człowieku jak mrówki po mrowisku. Mydła i proszku nikt tam w czasie wojny nie widział. Co kilka tygodni rozpalali łaźnię (banię). Można się było wykąpać i wytępić wszy. Bania, był to malutki domek ulepiony z gliny, dwie beczki z wodą i schodki. W palenisku rozgrzewano kamienie. Opalano trzciną lub nawozem (kiziakiem). Rozgrzane kamienie polewano wodą siedząc na schodkach. Ot, taka dzisiejsza sauna. Pod wpływem pary, brud z człowieka wychodził. Po spłukaniu się wodą człowiek wychodził czysty. Ubrania wieszaliśmy nad paleniskiem. Pod wpływem temperatury wszy zdychały. Nazywano to woszobojnią.
W 1945 roku do miejscowości, w której mieszkaliśmy przyjechała kobieta ze Związku Patriotów Polskich z Kustunaju i sporządzała listę na wyjazd do Polski. Ja z bratem nie mieliśmy żadnych dokumentów by zapisać się na listę, gdyż zabrała je ze sobą
matka. W tak trudnej dla nas sytuacji przygarnęła nas wówczas obca kobieta. Pani Aziukiewicz będąca ze swymi synami wpisała nas na swą kartę ewakuacyjną. To stanowiło podstawę do przekroczenia w 1946 r. granicy w Brześciu. Na początku kwietnia 1946 r. rozpoczęliśmy orki niedaleko wioski. Bardzo dobrze pamiętam ten dzień. Słonce tego dnia pięknie czerwono zachodziło. Po wyprzęgnięciu wołów od pługa, powoli szliśmy w kierunku wsi. Naprzeciw nas wybiegają dzieci kazachskie z krzykiem “ Paljaki jedut damoj w Polszu”. Nie dowierzałem. Była to jednak prawda. Następnego dnia, a było to 12 kwietnia były przygotowane wozy drabiniaste. Rozliczono nas, dano prowiant na drogę do stacji. Zaopatrzono nas po pól kilograma chleba dziennie na osobę. Do stacji jechaliśmy 7 dni wozami zaprzęgniętymi w woły. Po dojechaniu do stacji rozładowano nas. Czekaliśmy pod gołym niebem kilka dni na transport kolejowy. Doczekaliśmy jednak upragnionej chwili. Gdy podstawiono pociąg towarowy i kazano nam wsiadać - nastąpiła wielka radość. Nie mieliśmy wiele bagaży. Byliśmy jak ludzie bezdomni – głodni ale uśmiechnięci i zadowoleni. Przykro mi tylko było, że jedziemy z bratem bez matki. Wyjechaliśmy z sowchozu 12 kwietnia 1946 r natomiast granicę w Brześciu przekraczaliśmy w końcu maja. Wieczorem zapędzono nas do wagonów, przeprowadzono ścisłą kontrolę dokumentów, pozamykano drzwi i tak przejechaliśmy na polską stronę. Była wielka radość. Ja niestety nie miałem się z czego cieszyć. Z uwagi na brak dokumentów musiałem jechać do miejsca przeznaczenia transportu, czyli do Gryfina. Nie znałem żadnego adresu rodziny. Był bardzo ciepły czerwiec, a ja w spodniach watowanych, nieśmiały, wychowany w stepie wyglądający jak galernik. Po jakimś czasie otrzymałem z P.U.R. spodnie, mundurek i płaszcz. Dopiero jako tako wyglądałem. W Gryfinie rozpocząłem pracę u ogrodnika. W 1947 roku odnalazłem rodzinę i przyjechałem do Kwidzyna, gdzie zamieszkuję do dnia dzisiejszego.
18 stycznia 1999 roku napisałem pismo do Centralnego Archiwum MSWiA w Warszawie z prośbą o informację i ewentualne kopie dokumentów dotyczących dziejów moich rodziców. W sierpniu 1999 r. otrzymałem odpowiedź dotyczącą losów mego ojca Jana Parusa.
... Uprzejmie informujemy, że w chwili obecnej w
zasobach Centralnego Archiwum MSWiA znajduje się jedynie lista
transportowa 058/1 z maja 1940 r. na której pod pozycją 85 figuruje jego
nazwisko. Z dokumentu tego wynika jednoznacznie, że Pana Ojciec był jeńcem
obozu w Ostaszkowie, został zamordowany w Twerze przez NKWD i pogrzebany
w lesie opodal wsi Miednoje wśród pozostałych ponad 6 tysięcy
funkcjonariuszy resortu spraw wewnętrznych II Rzeczypospolitej.
O Antoninie Parus w chwili obecnej w zasobach
Centralnego Archiwum MSWiA nic nie posiadamy...
Zygmunt Parus
|